: 22 października 2005, 15:04
Dlaczego głosuję na Tuska: BO JEST LIBERAŁEM!
Jutro wybory. Wielu ludzi w czasie tej kampani dało się po prostu zmanipulować i uwierzyła w zło płynące z liberalizmu. Proszę wszystkich o przeczytanie artykułu Adam Szostkiewicza z ostatniej "POLITYKI". Może ktoś zmieni zdanie i zrozumie, że liberalizm nie tylko nie jest zły ale nawet konieczny do rozwoju.
"Bujda na resorach
Sztabowcy PiS walczący z Platformą Obywatelską i Donaldem Tuskiem wybrali na czarnego luda liberalizm -jedną z głównych sił rozwoju nowoczesnego świata. Na fałszywej opozycji dwóch Polsk - liberalnej i solidarnej - zajedziemy do Polski króla Ubu, czyli Nigdzie.
ADAM SZOSTKIEWICZ
Technicznie ta kampania poszła do przodu, myślowo - próbuje cofnąć Polaków do początku lat 90., a może jeszcze dawniej. Tak jakby dało się nasz kraj wyrwać ze światowego kontekstu wielkich zmian i ważnych debat o tym, co jest w XXI w. źródłem bogactwa i siły narodów.
Liberalizm nie ma, oczywiście, jednego imienia. To potężna rzeka zbierająca bardzo różne strumienie. Ale w jej głównym nurcie zawsze była idea wolności od ucisku i przymusu. Ta wspaniała tradycja - Kanta, Locke'a, Spinozy, Monteskiusza, Benthama, Milla, Adama Smitha, Jeffersona, Madisona i wielu innych - kształtowała prawo, gospodarkę, politykę i życie społeczne w krajach, które do dziś przodują w świecie i wciąż wyznaczają punkt odniesienia dla narodów i państw pragnących się rozwijać, a nie wegetować na marginesie, w złudnej nadziei, że jakoś to będzie. To nieuczciwość przedstawiać dziś w kampanii wyborczej karykaturę liberalizmu jako „niemoralnego egoizmu" i wmawiać Polakom, że to jest program polskich liberałów.
Jest kilka zasad tworzących kredo liberalne. Historyk idei prof. Jerzy Szacki na pierwszym miejscu stawia rozumienie wolności: „Jest ona dla liberałów wartością naczelną i samoistną, a nie czymś, co jest pożądane dlatego, że umożliwia osiąganie innych dóbr. Liberalizm nie poucza, jaki użytek jednostka ma robić ze swej wolności, lecz jedynie stwierdza, że ma do niej prawo i sama jest odpowiedzialna za swoje czyny. Jedynym ograniczeniem wolności jednostki jest to, że nie może ona stać się zagrożeniem dla analogicznych uprawnień innych jednostek".
Liberalizm traktuje więc ludzi serio, a nie jak dzieci, które ktoś - państwo, Kościół, partia, wspólnota, przywódca- ma prowadzić za rękę od kołyski po grób. Inne doktryny i ideologie pilnują, by jednostka nie wpływała zanadto na zbiorowość, liberalizm odwrotnie - pilnuje, by zbiorowość nie mieszała się zanadto do życia jednostki. Stąd zabiegi liberałów o rządy prawa i tylko prawa nad jednostką, obrona własności prywatnej, hamowanie zapędów państwa, gdyby chciało dyrygować obywatelami i ograniczać ich swobody. A wszystko to dlatego, że liberalizm wierzy, iż „wżyciu społecznym tylko jednostki są rzeczywiście twórcze, a więc zapewnienie im maksymalnej wolności stanowi nie tylko powinność moralną, lecz również materialny warunek wszelkiego postępu" (Szacki). Im więcej tak rozumianej wolności, tym lepiej - dla jednostki i dla społeczeństwa.
Mieliśmy w Polsce historycznego pecha, że po rozbiorach idee liberalne przenikały do nas słabo i nie miały szerszego społecznego rezonansu. W zapomnienie poszło doświadczenie Pierwszej Rzeczpospolitej, która u szczytu chwały była najbardziej liberalnym i tolerancyjnym państwem Europy.
Profesor Andrzej Walicki przypomniał, że praktyczne zadanie współczesnego liberalizmu - umożliwienie zgodnego współżycia w jednym społeczeństwie ludzi o różnych światopoglądach - pokrywa się z tym, do czego dążyła Rzeczpospolita Obojga Narodów, kiedy w XVI w. udzielała ochrony religijnym dysydentom. Niestety, ostatecznie zwyciężył u nas duch katolickiej kontrreformacji, czyli odejście od pluralizmu światopoglądowego, a w systemie politycznym - zgubna zasada anarchii - „wolne nie pozwalam!", czyli odejście od kompromisu jako metody rozwiązywania konfliktu.
Jaka z tego płynie lekcja dla naszych czasów? Walicki formułuje ją tak: „Liberalizm potrzebny jest dziś Polsce jako kultura polityczna, jako moralność polityczna, a nie jedynie jako uzasadnienie gospodarki rynkowej. Ugruntowanie w Polsce kultury liberalnej osłabiłoby bolesne i destruktywne konflikty moralne, niczym nie zagrażając pluralizmowi przekonań i interesów". Słowa te pochodzą sprzed ośmiu lat - z polemiki z wpływowym ideologiem polskiej prawicy prof. Zdzisławem Krasnodębskim - ale są tak samo aktualne. A nawet bardziej.
Sedno sporu: liberalizm kontra etatyzm
Nie jest bowiem tak, że mamy wybór: Polska liberalna albo socjalna, zwana inaczej Polską solidarności narodowej. Ten wybór jest pomiędzy Polską liberalną a etatystyczną (dla niezorientowanych: od francuskiego l’état – państwo, etatyzm to polityka ingerencji bezpośredniej państwa w gospodarkę, polegająca na przejmowaniu przedsiębiorstw w celu ratowania ich przed upadkiem – przyp. Michal17). Polską obywatelską a Polską upaństwowioną. Jest to w istocie wybór cywilizacyjny: czy chcemy żyć jak ludzie wolni, świadomi swych Praw i obowiązków, ale samodzielnie decydujący o tym, co dla nas dobre i ważne, czy też mamy żyć jak petenci biurokratycznego molocha, który mami nas obietnicami niemożliwymi do spełnienia? Zakrawa na ironię, że w imię walki z korupcją - złem jak najbardziej realnym - rzecznicy Polski socjalnej szykują zwiększenie władzy aparatu państwowego, czyli jednego z głównych źródeł, gdzie lęgnie się korupcja i uzależnienie od państwowej nadopiekuńczości. Tylko w karykaturze liberałowie są nieczuli na bolączki społeczne. Nie ma nowoczesnego państwa liberalnego - włącznie z USA - które by nie walczyło z bezrobociem, biedą i społeczną dyskryminacją. Sęk w tym, jakie metody tej walki są skuteczniejsze: więcej liberalizmu czy więcej etatyzmu?
Popatrzymy spokojnie na ostatnie lata. Jak ogromnego skoku dokonała Polska dzięki liberalnym reformom Leszka Balcerowicza, i to nie tylko w sferze gospodarki czy poziomu życia, lecz także w sferze społecznej. Właściwie wszystko, co dobrego wydarzyło się w Polsce w ciągu minionych 15 lat, jest skutkiem uwolnienia ogromnej energii społecznej, „wzięcia sprawy w swoje ręce". Prócz milionów prywatnych firm wyrosły lokalne i środowiskowe samorządy, także dziesiątki tysięcy wszelkiego rodzaju stowarzyszeń -nasze społeczeństwo obywatelskie. Powstawały one w jakiejś mierze przeciw scentralizowanemu, wszechobejmującemu państwu jako reakcja na PRL. Rzeczpospolita samorządna, wspólnota wolnych obywateli, to był przecież ideowy fundament Solidarności. To władze PRL próbowały przedstawić pragnienie wolności jako zagrożenie dla bezpieczeństwa politycznego i socjalnego. Zdumiewające, że partia wywodząca się z Solidarności używa tamtej argumentacji: „Po co wolność, jeśli nie ma dobrobytu", „Wy nam dacie władzę - my wam pieniądze i opiekę".
A przecież wolność najlepiej służy solidarności, bo wzrost gospodarczy, niemożliwy bez przedsiębiorczości, pozwala lepiej rozwiązywać problemy społeczne. Nikt rozsądny nie wierzy dziś w jakąś liberalną utopię, pełną społeczną samoregulację. Wielu ludziom i środowiskom potrzebna jest pomoc, także za pośrednictwem państwa, aby mogli wyjść z biedy albo chociaż przetrwać. Jednak tak rozumiana solidarność, choć niezbędna, nie może być fundamentem jakiejś nowej państwowej ideologii. Przyjmijmy na chwilę proponowane przez PiS rozróżnienia: to „liberalizm" jest siłą napędową społeczeństwa, a „solidarność" - amortyzatorem. Na samych amortyzatorach można się co najwyżej bujać w miejscu (kampanijna konstrukcja PiS to taka właśnie społeczna bujda na resorach). Naprawdę nie ma sensu budować sztucznej opozycji między celami społeczeństwa liberalnego (że to niby zinstytucjonalizowany darwinizm społeczny, permanentna walka wszystkich ze wszystkimi) a społeczeństwem solidarnym. W istocie wrogiem solidarności narodowej było kiedyś autorytarne państwo zabijające inicjatywę społeczną, przejmujące funkcje nadzoru nad „przypadkowym", niedojrzałym społeczeństwem. Jeśli taka ma być IV Rzeczpospolita, to dziwnie przypomina PRL.
Argentyńskie memento
To się może niedobrze skończyć. Rządy przymierza sił antyliberalnych - etatystów, populistów, nacjonalistów - popchnęłyby Polskę ku jakiemuś modelowi latynoskiemu, który zagroziłby dorobkowi ostatniego 15-le-cia. Pamiętacie Argentynę? W pierwszej połowie XX w. miała wszystko, czego potrzeba nowoczesnemu państwu: rządy prawa, wolną prasę, klasę średnią, gospodarkę rynkową, skromny, ale wydolny aparat państwowy. Ale padła ofiarą junty, która wystawiła na Ojca Narodu Juana Perona, syna biedaka, ulubieńca ludu. Peron prowadził politykę masowego przekupstwa potencjalnych przeciwników, przede wszystkim w związkach zawodowych (i górnicy, i stoczniowcy...). Powołując się na hasła socjalne i narodowe, zrujnował gospodarkę przez upaństwowienie banku centralnego, przedsiębiorstw użyteczności publicznej (kolej, poczta, telekomunikacja, gaz, elektryczność itd. miały pozostać w rękach narodu) i astronomiczne wydatki na cele społeczne. Potem kolej przyszła na sądy, media i uczelnie, którym odebrał niezależność. W końcu po długotrwałym kryzysie armia wygnała go z kraju. Ale szkód nie dało się już naprawić. Jeśli raz puści się w ruch mechanizm państwa molocha, bardzo trudno go zatrzymać. To argentyńskie memento każe jeszcze raz przypomnieć o przewagach idei liberalnej nad etatystyczną. W Polsce jednak nie trzeba nawet sięgać po tak egzotyczne przykłady nieszczęść, do których prowadzi przerost władzy państwowej. Wystarczy lekcja realnego socjalizmu.
Pokolenie liberałów
To prawie cud, że jeszcze w Polsce Ludowej pojawili się ludzie, którzy odważyli się głosić idee liberalne. Czas wydawał się skrajnie niesprzyjający. Po stanie wojennym ruch Solidarności walczył w podziemiu o przetrwanie. Wolność należała do jego słownika, ale bez wchodzenia w szczegóły - co konkretnie ma ona oznaczać w ustroju i gospodarce, w kulturze i społeczeństwie. Wystarczyło przeświadczenie, że wolna Polska pójdzie drogą demokracji, praw człowieka, głębokich reform. Niechętnie używano słowa kapitalizm, choć prawie wszyscy - ludzie opozycji i ludzie ówczesnej władzy i jej otoczenia- na własnej skórze przekonali się już, że realny socjalizm wyczerpał swoje możliwości, a alternatywa jest jedna: realny kapitalizm.
Niezmordowanym szermierzem idei wolnego rynku w Polsce Ludowej był pisarz i uwielbiany felietonista „Tygodnika Powszechnego" Stefan Kisielewski, ale on po prostu pamiętał, jak to działa. Co innego pokolenie urodzone i wychowane w socjalizmie państwowym, a do niego należeli młodsi entuzjaści programu liberalnego. Przeżyli zryw Solidarności i musieli jakoś się odnieść do solidarnościowej wizji naprawy Rzeczpospolitej, która o demokracji rynkowej mówiła ogólnikami. Kolejny punkt odniesienia stanowiła społeczna nauka Kościoła, też nieufna wobec systemu rynkowego, a ściślej jego filozoficznych założeń i społecznych skutków.
Mirosław Dzielski, filozof z Krakowa, chciał więc pożenić liberalizm z chrześcijaństwem. W środowisku warszawskim działał Janusz Korwin-Mikke, „którego późniejsze wygłupy nie przekreślają przecież jego zasług jako jednego z promotorów myśli liberalnej w naszym kraju" (Jerzy Szacki).
Jeszcze jeden ośrodek formował się w Gdańsku - z Donaldem Tuskiem, Janem Krzysztofem Bieleckim, Januszem Lewan-dowskim. Tam młodzi działacze opozycji studenckiej i solidarnościowej spotkali się z grupą uniwersyteckich ekonomistów. Ten moment Tusk uważa za narodziny gdańskiego środowiska liberałów. Jego rozwojowi w latach 80. służył na Wybrzeżu rozkwit firm prywatnych, w których pracowali i zdobywali praktyczne doświadczenie „kapitalistyczne" uczestnicy ruchu liberalnego. Byli za kapitalizmem -jak przystało liberałom, ale i za demokracją - jak przystało pokoleniu Solidarności.
To z Gdańska i Krakowa, gdzie liberałowie zorganizowali Towarzystwo Przemysłowe, wiał wtedy wiatr zmian, w Warszawie słuchano chętniej o społecznej gospodarce rynkowej i państwie socjalnym. Donald Tusk ogłaszał wtedy w archiwalnych „Zadaniach liberałów": „My nie jesteśmy gośćmi na tej ziemi. My nie jesteśmy gośćmi w polskiej historii. My możemy mówić o sobie, za Szujskim, że jesteśmy patriotami wolności".
A Jan Krzysztof Bielecki (premier RP w 1991 r.) dopowiadał: „Skończyły się czasy usprawiedliwiania działań nadzwyczajnych koniecznością zwalczenia totalitaryzmu. Wolność i niepodległość państwa już mamy. Teraz musimy pokazać, jak mądrze korzystać z wolności jednostki. Musimy udowodnić, że rację miała Margaret Tha-tcher, nazywając wolną prywatną przedsiębiorczość najlepszą metodą wzięcia w cugle inicjatywy jednostki - dla dobra ogółu".
Dla dobra ogółu - powtórzmy, a nie tylko dla prywatnej korzyści. Podoba mi się ta wyrazistość z pionierskich lat polskiego kapitalizmu. I odwaga głoszenia poglądów wbrew antyliberałom. Trochę jej brakuje w bieżącej kampanii; zapewne to logika walki o głosy wyborców. A w Polsce trzeba powtarzać: nie będzie solidarności bez wolności.
ADAM SZOSTKIEWICZ"
Politka nr 42, 22 października 2005
Jutro wybory. Wielu ludzi w czasie tej kampani dało się po prostu zmanipulować i uwierzyła w zło płynące z liberalizmu. Proszę wszystkich o przeczytanie artykułu Adam Szostkiewicza z ostatniej "POLITYKI". Może ktoś zmieni zdanie i zrozumie, że liberalizm nie tylko nie jest zły ale nawet konieczny do rozwoju.
"Bujda na resorach
Sztabowcy PiS walczący z Platformą Obywatelską i Donaldem Tuskiem wybrali na czarnego luda liberalizm -jedną z głównych sił rozwoju nowoczesnego świata. Na fałszywej opozycji dwóch Polsk - liberalnej i solidarnej - zajedziemy do Polski króla Ubu, czyli Nigdzie.
ADAM SZOSTKIEWICZ
Technicznie ta kampania poszła do przodu, myślowo - próbuje cofnąć Polaków do początku lat 90., a może jeszcze dawniej. Tak jakby dało się nasz kraj wyrwać ze światowego kontekstu wielkich zmian i ważnych debat o tym, co jest w XXI w. źródłem bogactwa i siły narodów.
Liberalizm nie ma, oczywiście, jednego imienia. To potężna rzeka zbierająca bardzo różne strumienie. Ale w jej głównym nurcie zawsze była idea wolności od ucisku i przymusu. Ta wspaniała tradycja - Kanta, Locke'a, Spinozy, Monteskiusza, Benthama, Milla, Adama Smitha, Jeffersona, Madisona i wielu innych - kształtowała prawo, gospodarkę, politykę i życie społeczne w krajach, które do dziś przodują w świecie i wciąż wyznaczają punkt odniesienia dla narodów i państw pragnących się rozwijać, a nie wegetować na marginesie, w złudnej nadziei, że jakoś to będzie. To nieuczciwość przedstawiać dziś w kampanii wyborczej karykaturę liberalizmu jako „niemoralnego egoizmu" i wmawiać Polakom, że to jest program polskich liberałów.
Jest kilka zasad tworzących kredo liberalne. Historyk idei prof. Jerzy Szacki na pierwszym miejscu stawia rozumienie wolności: „Jest ona dla liberałów wartością naczelną i samoistną, a nie czymś, co jest pożądane dlatego, że umożliwia osiąganie innych dóbr. Liberalizm nie poucza, jaki użytek jednostka ma robić ze swej wolności, lecz jedynie stwierdza, że ma do niej prawo i sama jest odpowiedzialna za swoje czyny. Jedynym ograniczeniem wolności jednostki jest to, że nie może ona stać się zagrożeniem dla analogicznych uprawnień innych jednostek".
Liberalizm traktuje więc ludzi serio, a nie jak dzieci, które ktoś - państwo, Kościół, partia, wspólnota, przywódca- ma prowadzić za rękę od kołyski po grób. Inne doktryny i ideologie pilnują, by jednostka nie wpływała zanadto na zbiorowość, liberalizm odwrotnie - pilnuje, by zbiorowość nie mieszała się zanadto do życia jednostki. Stąd zabiegi liberałów o rządy prawa i tylko prawa nad jednostką, obrona własności prywatnej, hamowanie zapędów państwa, gdyby chciało dyrygować obywatelami i ograniczać ich swobody. A wszystko to dlatego, że liberalizm wierzy, iż „wżyciu społecznym tylko jednostki są rzeczywiście twórcze, a więc zapewnienie im maksymalnej wolności stanowi nie tylko powinność moralną, lecz również materialny warunek wszelkiego postępu" (Szacki). Im więcej tak rozumianej wolności, tym lepiej - dla jednostki i dla społeczeństwa.
Mieliśmy w Polsce historycznego pecha, że po rozbiorach idee liberalne przenikały do nas słabo i nie miały szerszego społecznego rezonansu. W zapomnienie poszło doświadczenie Pierwszej Rzeczpospolitej, która u szczytu chwały była najbardziej liberalnym i tolerancyjnym państwem Europy.
Profesor Andrzej Walicki przypomniał, że praktyczne zadanie współczesnego liberalizmu - umożliwienie zgodnego współżycia w jednym społeczeństwie ludzi o różnych światopoglądach - pokrywa się z tym, do czego dążyła Rzeczpospolita Obojga Narodów, kiedy w XVI w. udzielała ochrony religijnym dysydentom. Niestety, ostatecznie zwyciężył u nas duch katolickiej kontrreformacji, czyli odejście od pluralizmu światopoglądowego, a w systemie politycznym - zgubna zasada anarchii - „wolne nie pozwalam!", czyli odejście od kompromisu jako metody rozwiązywania konfliktu.
Jaka z tego płynie lekcja dla naszych czasów? Walicki formułuje ją tak: „Liberalizm potrzebny jest dziś Polsce jako kultura polityczna, jako moralność polityczna, a nie jedynie jako uzasadnienie gospodarki rynkowej. Ugruntowanie w Polsce kultury liberalnej osłabiłoby bolesne i destruktywne konflikty moralne, niczym nie zagrażając pluralizmowi przekonań i interesów". Słowa te pochodzą sprzed ośmiu lat - z polemiki z wpływowym ideologiem polskiej prawicy prof. Zdzisławem Krasnodębskim - ale są tak samo aktualne. A nawet bardziej.
Sedno sporu: liberalizm kontra etatyzm
Nie jest bowiem tak, że mamy wybór: Polska liberalna albo socjalna, zwana inaczej Polską solidarności narodowej. Ten wybór jest pomiędzy Polską liberalną a etatystyczną (dla niezorientowanych: od francuskiego l’état – państwo, etatyzm to polityka ingerencji bezpośredniej państwa w gospodarkę, polegająca na przejmowaniu przedsiębiorstw w celu ratowania ich przed upadkiem – przyp. Michal17). Polską obywatelską a Polską upaństwowioną. Jest to w istocie wybór cywilizacyjny: czy chcemy żyć jak ludzie wolni, świadomi swych Praw i obowiązków, ale samodzielnie decydujący o tym, co dla nas dobre i ważne, czy też mamy żyć jak petenci biurokratycznego molocha, który mami nas obietnicami niemożliwymi do spełnienia? Zakrawa na ironię, że w imię walki z korupcją - złem jak najbardziej realnym - rzecznicy Polski socjalnej szykują zwiększenie władzy aparatu państwowego, czyli jednego z głównych źródeł, gdzie lęgnie się korupcja i uzależnienie od państwowej nadopiekuńczości. Tylko w karykaturze liberałowie są nieczuli na bolączki społeczne. Nie ma nowoczesnego państwa liberalnego - włącznie z USA - które by nie walczyło z bezrobociem, biedą i społeczną dyskryminacją. Sęk w tym, jakie metody tej walki są skuteczniejsze: więcej liberalizmu czy więcej etatyzmu?
Popatrzymy spokojnie na ostatnie lata. Jak ogromnego skoku dokonała Polska dzięki liberalnym reformom Leszka Balcerowicza, i to nie tylko w sferze gospodarki czy poziomu życia, lecz także w sferze społecznej. Właściwie wszystko, co dobrego wydarzyło się w Polsce w ciągu minionych 15 lat, jest skutkiem uwolnienia ogromnej energii społecznej, „wzięcia sprawy w swoje ręce". Prócz milionów prywatnych firm wyrosły lokalne i środowiskowe samorządy, także dziesiątki tysięcy wszelkiego rodzaju stowarzyszeń -nasze społeczeństwo obywatelskie. Powstawały one w jakiejś mierze przeciw scentralizowanemu, wszechobejmującemu państwu jako reakcja na PRL. Rzeczpospolita samorządna, wspólnota wolnych obywateli, to był przecież ideowy fundament Solidarności. To władze PRL próbowały przedstawić pragnienie wolności jako zagrożenie dla bezpieczeństwa politycznego i socjalnego. Zdumiewające, że partia wywodząca się z Solidarności używa tamtej argumentacji: „Po co wolność, jeśli nie ma dobrobytu", „Wy nam dacie władzę - my wam pieniądze i opiekę".
A przecież wolność najlepiej służy solidarności, bo wzrost gospodarczy, niemożliwy bez przedsiębiorczości, pozwala lepiej rozwiązywać problemy społeczne. Nikt rozsądny nie wierzy dziś w jakąś liberalną utopię, pełną społeczną samoregulację. Wielu ludziom i środowiskom potrzebna jest pomoc, także za pośrednictwem państwa, aby mogli wyjść z biedy albo chociaż przetrwać. Jednak tak rozumiana solidarność, choć niezbędna, nie może być fundamentem jakiejś nowej państwowej ideologii. Przyjmijmy na chwilę proponowane przez PiS rozróżnienia: to „liberalizm" jest siłą napędową społeczeństwa, a „solidarność" - amortyzatorem. Na samych amortyzatorach można się co najwyżej bujać w miejscu (kampanijna konstrukcja PiS to taka właśnie społeczna bujda na resorach). Naprawdę nie ma sensu budować sztucznej opozycji między celami społeczeństwa liberalnego (że to niby zinstytucjonalizowany darwinizm społeczny, permanentna walka wszystkich ze wszystkimi) a społeczeństwem solidarnym. W istocie wrogiem solidarności narodowej było kiedyś autorytarne państwo zabijające inicjatywę społeczną, przejmujące funkcje nadzoru nad „przypadkowym", niedojrzałym społeczeństwem. Jeśli taka ma być IV Rzeczpospolita, to dziwnie przypomina PRL.
Argentyńskie memento
To się może niedobrze skończyć. Rządy przymierza sił antyliberalnych - etatystów, populistów, nacjonalistów - popchnęłyby Polskę ku jakiemuś modelowi latynoskiemu, który zagroziłby dorobkowi ostatniego 15-le-cia. Pamiętacie Argentynę? W pierwszej połowie XX w. miała wszystko, czego potrzeba nowoczesnemu państwu: rządy prawa, wolną prasę, klasę średnią, gospodarkę rynkową, skromny, ale wydolny aparat państwowy. Ale padła ofiarą junty, która wystawiła na Ojca Narodu Juana Perona, syna biedaka, ulubieńca ludu. Peron prowadził politykę masowego przekupstwa potencjalnych przeciwników, przede wszystkim w związkach zawodowych (i górnicy, i stoczniowcy...). Powołując się na hasła socjalne i narodowe, zrujnował gospodarkę przez upaństwowienie banku centralnego, przedsiębiorstw użyteczności publicznej (kolej, poczta, telekomunikacja, gaz, elektryczność itd. miały pozostać w rękach narodu) i astronomiczne wydatki na cele społeczne. Potem kolej przyszła na sądy, media i uczelnie, którym odebrał niezależność. W końcu po długotrwałym kryzysie armia wygnała go z kraju. Ale szkód nie dało się już naprawić. Jeśli raz puści się w ruch mechanizm państwa molocha, bardzo trudno go zatrzymać. To argentyńskie memento każe jeszcze raz przypomnieć o przewagach idei liberalnej nad etatystyczną. W Polsce jednak nie trzeba nawet sięgać po tak egzotyczne przykłady nieszczęść, do których prowadzi przerost władzy państwowej. Wystarczy lekcja realnego socjalizmu.
Pokolenie liberałów
To prawie cud, że jeszcze w Polsce Ludowej pojawili się ludzie, którzy odważyli się głosić idee liberalne. Czas wydawał się skrajnie niesprzyjający. Po stanie wojennym ruch Solidarności walczył w podziemiu o przetrwanie. Wolność należała do jego słownika, ale bez wchodzenia w szczegóły - co konkretnie ma ona oznaczać w ustroju i gospodarce, w kulturze i społeczeństwie. Wystarczyło przeświadczenie, że wolna Polska pójdzie drogą demokracji, praw człowieka, głębokich reform. Niechętnie używano słowa kapitalizm, choć prawie wszyscy - ludzie opozycji i ludzie ówczesnej władzy i jej otoczenia- na własnej skórze przekonali się już, że realny socjalizm wyczerpał swoje możliwości, a alternatywa jest jedna: realny kapitalizm.
Niezmordowanym szermierzem idei wolnego rynku w Polsce Ludowej był pisarz i uwielbiany felietonista „Tygodnika Powszechnego" Stefan Kisielewski, ale on po prostu pamiętał, jak to działa. Co innego pokolenie urodzone i wychowane w socjalizmie państwowym, a do niego należeli młodsi entuzjaści programu liberalnego. Przeżyli zryw Solidarności i musieli jakoś się odnieść do solidarnościowej wizji naprawy Rzeczpospolitej, która o demokracji rynkowej mówiła ogólnikami. Kolejny punkt odniesienia stanowiła społeczna nauka Kościoła, też nieufna wobec systemu rynkowego, a ściślej jego filozoficznych założeń i społecznych skutków.
Mirosław Dzielski, filozof z Krakowa, chciał więc pożenić liberalizm z chrześcijaństwem. W środowisku warszawskim działał Janusz Korwin-Mikke, „którego późniejsze wygłupy nie przekreślają przecież jego zasług jako jednego z promotorów myśli liberalnej w naszym kraju" (Jerzy Szacki).
Jeszcze jeden ośrodek formował się w Gdańsku - z Donaldem Tuskiem, Janem Krzysztofem Bieleckim, Januszem Lewan-dowskim. Tam młodzi działacze opozycji studenckiej i solidarnościowej spotkali się z grupą uniwersyteckich ekonomistów. Ten moment Tusk uważa za narodziny gdańskiego środowiska liberałów. Jego rozwojowi w latach 80. służył na Wybrzeżu rozkwit firm prywatnych, w których pracowali i zdobywali praktyczne doświadczenie „kapitalistyczne" uczestnicy ruchu liberalnego. Byli za kapitalizmem -jak przystało liberałom, ale i za demokracją - jak przystało pokoleniu Solidarności.
To z Gdańska i Krakowa, gdzie liberałowie zorganizowali Towarzystwo Przemysłowe, wiał wtedy wiatr zmian, w Warszawie słuchano chętniej o społecznej gospodarce rynkowej i państwie socjalnym. Donald Tusk ogłaszał wtedy w archiwalnych „Zadaniach liberałów": „My nie jesteśmy gośćmi na tej ziemi. My nie jesteśmy gośćmi w polskiej historii. My możemy mówić o sobie, za Szujskim, że jesteśmy patriotami wolności".
A Jan Krzysztof Bielecki (premier RP w 1991 r.) dopowiadał: „Skończyły się czasy usprawiedliwiania działań nadzwyczajnych koniecznością zwalczenia totalitaryzmu. Wolność i niepodległość państwa już mamy. Teraz musimy pokazać, jak mądrze korzystać z wolności jednostki. Musimy udowodnić, że rację miała Margaret Tha-tcher, nazywając wolną prywatną przedsiębiorczość najlepszą metodą wzięcia w cugle inicjatywy jednostki - dla dobra ogółu".
Dla dobra ogółu - powtórzmy, a nie tylko dla prywatnej korzyści. Podoba mi się ta wyrazistość z pionierskich lat polskiego kapitalizmu. I odwaga głoszenia poglądów wbrew antyliberałom. Trochę jej brakuje w bieżącej kampanii; zapewne to logika walki o głosy wyborców. A w Polsce trzeba powtarzać: nie będzie solidarności bez wolności.
ADAM SZOSTKIEWICZ"
Politka nr 42, 22 października 2005