Forumowicz od A do Z - wypowiedzi vol.3
: 22 lipca 2013, 12:33
Na dobrą sprawę nie wiedziałem jak się zabrać za pisanie alfabetu. Po pierwsze, chciałem uniknąć pisania o rzeczach takich jak mój ulubiony kolor czy nazwa liceum, do którego chodziłem, wychodząc z założenia, że taka „metryka” mało kogo interesuje. Po drugie, mam wrażenie że te ponad 3000 postów które natrzaskałem na forum daje mniej lub bardziej kompletny obraz moich poglądów na temat Juventusu i na piłki nożnej jako takiej, stąd też obiecałem sobie że będę unikać tych tematów przy tworzeniu alfabetu – oczywiście nie całkowicie. Po trzecie, brak niektórych liter wynika z tego, że chciałem ograniczyć tworzenie dziwactw typu „Yyyy, o czym by tu napisać?”.
Ateizm - nie wierzę w żadnego rodzaju bogów, karmę, reinkarnację, stwórcę itd . Przy czym nie wierzę dokładnie na takiej samej zasadzie, na jakiej większość osób nie wierzy w istnienie Yeti, UFO, podwodne cywilizacje czy potwora z Loch Ness. Tak jak mało komu chce się szukać naukowych dowodów na nieistnienie Wielkiej Stopy, polemizowanie godzinami w Internecie na ten temat, obnoszenie się z tą niewiarą itd., tak ja nie zaprzątam sobie zbytnio głowy kwestiami religii. Boga nie ma, tak jak nie ma ufoludków na Marsie – koniec tematu.
Brat – człowiek, którego udało mi się zarazić we wczesnym dzieciństwie moją fascynacją włoską piłką. Na moje nieszczęście, jako ulubiony klub wybrał sobie Inter, głównie za sprawą Roberto Baggio. Mimo tego z moim bratem rozumiem się jak z nikim innym – jesteśmy w stanie porozumiewać się za pomocą specyficznego języka, powstałego z różnych cytatów, skojarzeń, żartów sytuacyjnych itp. które zapadły nam w pamięć przy różnych okazjach, przez co taka nasza rozmowa jest dla osób trzecich praktycznie zupełnie niezrozumiała.
Czarny humor – jeżeli chodzi o granice smaku, których nie można przekraczać, kiedy się żartuje – nie wiem czy w moim przypadku takowe istnieją. Kiedyś w szkole miałem przechlapane, bo do jakiegoś wypracowania z angielskiego wpakowałem jakieś żarty o nekrofilach czy czymś takim, dla mnie śmieszne, dla nauczycielki żenujące, innym razem dostałbym po pysku, bo komuś do gustu nie przypadły może żarty o twojej starej, zdarzało mi się również sypnąć żartem, który wywołał zażenowanie zamiast salwy śmiechu. Obecnie zanim rzucę jakimś kawałem w nieznanym mi towarzystwie, wolę się upewnić, że są to ludzie, których poczucie humoru chociaż częściowo kompatybilne jest z moim.
Don Jerez – moja ulubiona kawa. Strasznie ciężko ją dostać. W Polsce właściwie niedostępna, w Italii do nabycia jedynie w sieci supermarketów, na której potrzeby jest produkowana. Kawa kosztuje naprawdę niewiele, a mimo tego cieszy się doskonałą opinią. Jest to jeden z tych produktów, których zawsze kupuje spore ilości kiedy jestem we Włoszech. Kawy ogólnie pijam dość sporo (około pięciu dziennie), błędnie wydawało mi się, że jedynie dla smaku, bo nie czułem żeby dawała mi ona jakiegoś kopa. Z błędu wyprowadziła mnie awaria mojego ekspresu – kiedy przez dziesięć dni musiałem się bez niego obejść, momentami myślałem że zdechnę. Jak już wreszcie go odzyskałem, opiłem się tyle kawy, że w nocy złapały mnie skurcze.
Emigracja – w chwili, kiedy piszę te słowa, jestem w trakcie poszukiwania pracy poza granicami naszego kraju. Myśli o tym, żeby po zdobyciu wykształcenia wyjechać z Polski na stałe zaczęły mnie nachodzić już od kilku lat. Na początku towarzyszyły im jakieś wątpliwości, obawy, niepewność. Dopiero, kiedy pierwszy raz wyjechałem z kraju na kilka miesięcy, zauważyłem że nie towarzyszy temu żadna tęsknota za krajem, nostalgia, że nie brakuje mi tego czy tamtego, a wręcz przeciwnie – że wśród miejscowych czuję się znacznie lepiej niż u siebie. Potem nadszedł kolejny kilkumiesięczny pobyt zagranicą, w innym kraju, ale te same odczucia – że czuję się bardziej jak w domu niż w Polsce. Daleki jestem od pisania że kraj nad Wisłą to syf i wszystko co najgorsze – wydaje mi się po prostu, że jestem wyczulony na kilka negatywnych zjawisk, które występują tutaj w nadmiarze, a jednocześnie byłbym się w stanie obejść bez kilku innych rzeczy, uważanych za plusy naszego kraju.
Fryzjer – osoba, którą odwiedzam średnio raz na dwa lata, kiedy wreszcie postanawiam ściąć włosy. Nie zdarzyło mi się chyba, żebym wyszedł stamtąd zadowolony. Nigdy nie potrafię dokładnie wyjaśnić czego bym sobie życzył, sam zresztą tego nie wiem, efekt końcowy z reguły jest daleki od moich oczekiwań, do tego dochodzi jeszcze konieczność przyzwyczajenia się do nowej fryzury, co również przychodzi mi z trudem. W związku z powyższym do fryzjera chodzę jak do dentysty – wtedy, kiedy naprawdę muszę.
Góry/Górale – tutaj zastosuję drobne oszustwo i pod jedną literą opiszę dwa, niejako pokrewne hasła. Góry i Górale – jedno uwielbiam, drugiego nie trawię. Łatwo chyba odgadnąć do darzę jakim uczuciem. W górach się wychowałem, w góry często jeżdżę, co wiąże się ze sportem, jaki uprawiam (o tym dalej) – zdarzało się również, że musiałem zawitać na Podhale, co ma niestety swoje minusy. Górali uważam za społeczność, u której wszystkie nasze narodowe przywary są spotęgowane. Nieokrzesani, agresywni i zdewociali pijacy, którzy nie potrafią okazywać szacunku kobietom. Jeżeli tego typu opinie krążą na temat Polaków, to co dopiero powiedzieć o Góralach? Rzecz jasna są i normalni Podhalanie, ale odsetek tych pasujących do powyższego opisu jest tak duży, że nie potrafię zapałać do Górali jakąś sympatią.
Herminator – podziwiam wielu sportowców, ale największych idoli mam dwóch. Pierwszym jest Del Piero – kto to taki i za co go szanuję nie muszę chyba tłumaczyć, przejdę więc do tego drugiego wielkiego, a mianowicie Hermanna Maiera. Austriacki narciarz, swego czasu najlepszy alpejczyk świata, w wypadku motocyklowym doznał paskudnego urazu i o mały włos musiałby mieć amputowaną nogę. Zmiażdżoną kończynę udało się szczęśliwie uratować, kawałek kości zastąpić protezą, ale wydawało się że po czymś takim nie można już wrócić do zawodowego sportu. A jednak! Dzięki niezwykłemu uporowi Maier powrócił do profesjonalnego narciarstwa by na wiosnę 2004 roku, niecałe trzy lata po wypadku wznieść do góry Kryształową Kulę za zwycięstwo w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata. Charakter, ciężka praca, determinacja by powrócić do sportu po paskudnej kontuzji – to łączy moich dwóch największych idoli.
Italia – kraj, który od zawsze mnie fascynował pod każdym względem. Przyroda, architektura, historia, kultura, kuchnia, sztuka, język, styl życia … no i piłka nożna. Żeby kibicować włoskim klubom i reprezentacjom w rozgrywkach międzynarodowych zawsze miałem przynajmniej dwa powodu: sentyment do kraju to jedno, upodobanie do mądrej, taktycznej gry z naciskiem na obronę to drugie. Od czasu jak do tak zwanej Kadry Polski zaczęli trafiać ludzie, którzy mogliby mieć problemy ze wskazaniem Warszawy na mapie, występy tej drużyny przestały wywierać na mnie jakiekolwiek wrażenie i wzbudzać jakiekolwiek emocje, stąd obecnie jest to pierwsza drużyna którą wspieram podczas turniejów międzynarodowych. Jeżeli na Euro we wrocławskiej Strefie Kibica widzieliście gościa w błękitnym trykocie, owiniętego trójkolorową flagą z wymalowanymi na pysku barwami Włoch, kibicującego Azzurrim, to mogłem być ja.
Jasnowidz – a dokładniej jasnowidz-egzorcysta, zawód który wykonywałem dorywczo w czasach liceum. Brzmi absurdalnie? Wszystko wzięło się od tego, że w tamtym okresie miałem fazę na dzwonienie do ludzi w różnych dziwnych sprawach i wkręcanie im jakichś głupot. Kiedyś w ramach jednego z takich żartów zadzwoniłem do egzorcysty, przedstawiłem mu jakiś wymyślony problem, on zaproponował mi rozwiązanie go za jakieś absurdalne pieniądze. Po odłożeniu słuchawki nie dowierzałem, że ludzie mogą być tak głupi i płacić takim szarlatanom, więc postanowiłem to sprawdzić. Ogłosiłem się w gazecie, tu pojechałem wypędzić jakiegoś ducha, tam oczyściłem mieszkanie ze złej energii, jeszcze komuś innemu powróżyłem ze zdjęcia. Profity? Parę groszy wpadło mi do portfela na wakacje, a do tego przekonałem się, że głupota ludzka i naiwność nie zna granic. Czy naprawdę posiadam jakieś moce? Tak, potrafię doskonale improwizować i utrzymać przy tym powagę – w tym fachu były to dwie kluczowe umiejętności.
Krytycyzm – jedna z moich sztandarowych cech. Jestem skrajnie krytyczny i wymagający odnośnie wszystkich i wszystkiego, nie wyłączając siebie samego. Ludzi, którzy mnie nie znają, często drażni moje czepianie się drobiazgów, niemające końca listy zastrzeżeń i to, że bardzo rzadko uznaję coś za idealne tym bardziej, że nigdy nie miałem natury dyplomaty i wszelką krytyką walę z grubej rury bez owijania w bawełnę. Z kolei ludzie, którzy do tego przywykli, z jednej strony potrafią docenić, kiedy coś komplementuję (albo przynajmniej nie mam zastrzeżeń), z drugiej zaś wiedzą żeby ewentualne zastrzeżenia pod moim adresem zgłaszać na bieżąco, w sposób bezpośredni.
Lewackie pieprzenie – jedna z rzeczy, których nie mogę słuchać bo zbiera mi się na wymioty. Z tego powodu oglądanie serwisów informacyjnych w telewizji ograniczam do minimum, bo co włączę wiadomości, to jakiś lewak sprzedaje tam swoje mądrości, a mi rośnie ciśnienie. Ciężko mi się słucha bredni wygadywanych przez ekoterrorystów, młodych lewaków w koszulkach z Che Guevarą, eurolewaków, feministki, pajaców od Palikota, katolewaków Kaczyńskiego czy po prostu lewaków z PO, ale najbardziej krew mnie zalewa kiedy oglądam w telewizji towarzyszy z PZPR pokroju Kwacha, Millera czy Oleksego, udających patriotów i mężów stanu. Stosunek do tych ostatnich mam podobny jak Paweł Kukiz.
Muzyka – może to dość oklepane hasło na tę literę, każdy w swoim alfabecie o tym wspominał, ale nie jestem hipsterem, nie odczuwam potrzeby robienia absolutnie wszystkiego inaczej niż wszyscy dookoła, więc dam radę z tym żyć. Zasadniczo muzykę dzielę na trzy kategorie. Pierwsza – to, co lubię, czego słucham na co dzień. Druga – artyści, których co prawda sam z siebie raczej nie włączę, ale doceniam ich twórczość, nie odmawiam im talentu i nie przeszkadza mi przebywanie w miejscu, gdzie ich muzyka jest akurat emitowana. No i kategoria trzecia – szajs, tandeta, tworzona przez muzyczne beztalencia na potrzeby ignorantów. Skupię się na opisaniu grupy pierwszej. Najkrócej mówiąc, słucham rocka, chociaż mając świadomość tego, co dzisiaj w sklepach muzycznych można znaleźć na półkach w tej kategorii, spieszę z doprecyzowaniem. Mój ulubiony gatunek to klasyczny, ciężki rock (zespoły takie jak Led Zeppelin, Black Sabbath, Deep Purple, Thin Lizzy, Budgie, Nazareth, Uriah Heep, Queen czy AC/DC), który stanowi punkt wyjścia do kolejnych, bardziej lub mniej pokrewnych styli muzycznych jak progresywny rock (Pink Floyd, Rush, Genesis, Jethro Tull…), klasyczny heavy metal (Iron Maiden, Judas Priest, Manowar, Saxon), power metal (Blind Guardian, Rhapsody of Fire, Sonata Arctica, Stratovarius). Słucham także rzecz jasna prekursorów gatunku, jak Jimi Hendrix, Janis Joplin, Chuck Berry czy The Yardbirds. Jako człowiek o takich, a nie innych gustach muzycznych mam ten problem, że spora część moich ulubionych muzyków albo już nie żyje, albo nie koncertuje, albo jest już w naprawdę słabej formie z racji wieku. Wychodzę więc z założenia, że jeżeli jest możliwość pojechania na jeden czy drugi koncert, to nie ma się co dwa razy zastanawiać, bo taka okazja może się już nie powtórzyć. Cieszę się, że udało mi się w 2007 roku wybrać na koncert Black Sabbath z Dio jako wokalistą (występowali pod szyldem Heaven and Hell), bo była to jedna z ostatnich ku temu okazji. Kiedy później czaiłem się na jakiś solowy występ Dio, został on odwołany z powodu choroby tego genialnego artysty, która wkrótce doprowadziła do jego śmierci. Nigdy wcześniej ani później nie słyszałem na żywo tak genialnego wokalu, więc tym bardziej cieszę się że wtedy mi się udało.
Narciarstwo – moja największa pasja, przynajmniej jeżeli chodzi o sport. Chociaż trenowanie w klubie zakończyłem dość szybko i bez większych sukcesów (kadra Dolnego Śląska w niższych kategoriach wiekowych i niewiele ponadto), cały czas jest to moja ulubiona dyscyplina. To, że ściganie się w zawodach amatorskich przynosi mi dużo frajdy – to jedno. Druga rzecz to taka, że poznałem na nartach naprawdę wielu świetnych ludzi (to, że natknąłem się także na wielu buców to już inna sprawa), a wiele ciekawych akcji z czasów studenckich, kiedy reprezentowałem uczelnię, będę jeszcze długo wspominać. Problemy związane z uprawianiem narciarstwa w Polsce zasadniczo są dwa. Jednym z nich są wszechobecni działacze, przy których, choć może się to wydawać niewiarygodne, ekipa Laty i Kręciny ze starego PZPNu to grupa kompetentnych i uczciwych fachowców. O ile jednak ten problem dotyczy jedynie wyczynowców, o tyle jest jeszcze druga trudność, dotykająca praktycznie wszystkich narciarzy, a mianowicie „ekolodzy”. Nie wiem dlaczego ci ludzie określają się tym mianem – ekolog to (w uproszczeniu) naukowiec, który zajmuje się badaniem relacji między różnymi gatunkami, zamieszkującymi pewien obszar, nie zaś młody <brzydkie słowo ( ͡° ͜ʖ ͡°)> przykuwający się do drzewa i oprotestowujący każdą inwestycję w obszarze pozamiejskim, podpuszczony przez starego cwaniaka liczącego na łapówkę od inwestora w zamian za odwołanie swoich wyznawców. Jeżeli do tego wszystkiego dodać jeszcze parki narodowe, w których także nie brakuje zboczeńców, ciężko się dziwić, że polski narciarz ma znacznie trudniej niż chociażby czeski, co przekuwa się potem na wyniki na zawodach najwyższej rangi.
Obce języki - jeżeli miałbym wskazać rzeczy, którymi wyróżniam się na plus, czy też najciekawszy punkt w moim CV, to z pewnością jednym z pierwszych elementów w tej wyliczance byłaby znajomość siedmiu języków obcych, większość z nich na wysokim lub bardzo wysokim poziomie (C1-C2). Od pozostałych odstaje tylko mój czeski, którym co prawda posługuję się dość płynnie, ale nigdy nie znalazłem motywacji żeby porządnie nauczyć się całej gramatyki, końcówek deklinacji itd., przez co popełniam przypuszczalnie sporo błędów. Kiedy ludzie dowiadują się o mojej znajomości języków, z reguły posądzają mnie o posiadanie jakichś nadludzkich zdolności. Jakiś tam talent lingwistyczny na pewno przejawiam, bo nauka przychodzi mi łatwo, ale wydaje mi się, że kluczowe jest to, że sprawia mi to przyjemność. Nauki języka nigdy nie traktowałem w kategoriach przymusu, przykrego obowiązku czy czegoś w tym rodzaju – bardziej wręcz jako zupełne oderwanie od robienia rzeczy na potrzeby szkoły czy uczelni. Do tego nigdy nie przejawiałem lęku przed rozmawianiem w języku obcym, nawet mając świadomość dużej liczby popełnianym błędów – znam ludzi, którzy mimo stosunkowo dobrej znajomości gramatyki i słownictwa mają wielkie problemy z porozumiewaniem się, gdyż paraliżuje ich strach przed ewentualnymi pomyłkami.
Przeciwieństwa – jeżeli się nad tym lepiej zastanowić, to momentami jestem przeciwieństwem samego siebie, a liczba moich wewnętrznych sprzeczności czasem mnie przeraża. Potrafię z największą pieczołowitością zrobić kawę dbając o to, aby espresso wyszło dokładnie takie, jak powinno, a chwilę później wyprasować koszulę kompletnie na odwal, w ten sposób, że po prasowaniu dalej wygląda ona jak psu z pyska. Potrafię w jednej sytuacji być głosem rozsądku, upominając podczas gry w paintballa kumpli, żeby nawet na moment nie ściągali masek, a kiedy indziej samemu jeździć na nartach w masce konia (kto miał takie coś kiedyś na głowie, ten wie jak mało się przez nią widzi i jak niebezpieczne to jest).
Rywalizacja – dla mnie jeden z koniecznych warunków do tego, aby ciągle się rozwijać. Jeżeli na forum non stop trąbię, że Juventusowi potrzebny jest we Włoszech silny rywal, to wynika to właśnie z tego przekonania. Dobrze jest mieć mocnego oponenta, który z jednej strony stanowi punkt odniesienia, a z drugiej bodziec do ciągłego rozwoju. Jeszcze lepiej mieć ich więcej, ale praktyka pokazuje, że nie zawsze jest to możliwe. Nieprzypadkowo moim zdaniem Bayern stał się mocniejszy niż kiedykolwiek w tym momencie, podrażniony przez BVB dwoma sezonami bez mistrzostwa z rzędu, do czego bawarski klub nie był przyzwyczajony. Uważam, że tak samo Juventusowi potrzebny jest równorzędny przeciwnik na europejskim poziomie - z historycznego punktu widzenia we Włoszech kimś takim jest Milan, o bycie kibicem którego wielokrotnie byłem posądzany. W pewnym sensie można powiedzieć że owszem, kibicuję drużynie z Mediolanu – zależy mi na silnym rywalu, którego oddech Juventus będzie non stop czuł na plecach. Ani Conte, ani żaden inny trener na świecie nie jest w stanie sprawić, żeby każdy piłkarz na każdym treningu i w każdym meczu dawał z siebie cały czas sto procent, żeby każde pojedyncze ćwiczenie wykonywał z pełnym zaangażowaniem, jeżeli ma w głowie świadomość, że mistrzostwo i tak ma w kieszeni, bo nie ma z kim walczyć. Nie byłoby 91 punktów Juventusu w sezonie 2005-06, gdyby nie depczący po piętach Milan, nie byłoby 100 punktów Realu w zeszłym roku, gdyby nie Barcelona, nie byłoby tak imponującego sezonu w wykonaniu Bayernu, gdyby nie Borussia. Równie ważne, co poziom rywala jest to, aby potrafił on grać fair, uczciwie wygrywać i znosić porażki. Stąd też z ery pre-calciopoli chciałbym z powrotem nie tylko gwiazdy światowego formatu sprowadzane regularnie do Juventusu, nie tylko rywalizację w lidze z zespołem z najwyższej półki, ale też kulturę oponenta na poziomie Ancelottiego i jego dżentelmenów pokroju Maldiniego, Kaki, Pirlo czy Seedorfa. Maksiu i jego ekipa po pierwsze nie dorastają im do pięt poziomem sportowym, a po drugie umiejętnością godnego współzawodnictwa. Chociaż biorąc pod uwagę zachowanie środowiska Napoli czy Fiorentiny, to w dalszym ciągu najbardziej godny rywal w Italii.
Szkoła – miejsce, w którym zawsze miałem przechlapane, ale tylko połowicznie. Z jednej strony bardzo dobre wyniki w nauce i udziały w różnych konkursach międzyszkolnych, z drugiej zaś ciągłe różnego problemy wychowawcze. A to (raczej w podstawówce) z kimś się pobiłem, a to napisałem jakieś obrazoburcze wypracowanie na angielski, jeszcze kiedy indziej przełączałem kable od monitorów, wykręciłem korki czy rzuciłem mięchem przy nauczycielu albo trafiłem go gąbką w łeb. Niektórzy pedagodzy mieli faktycznie uzasadnione pretensje pod moim adresem, inni za bardzo przejmowali się moimi szczeniackimi odpałami, z których z czasem się wyrasta, a jeszcze inni byli przewrażliwieni bądź też ze względu na moją złą sławę wychodzili z założenia, że jeżeli ktoś coś przeskrobał, to pewnie ja. Moi rodzice mieli naprawdę ciężkie zadanie musząc określić jakiego typu jest dana skarga i zareagować odpowiednio: karząc, nie wyciągając żadnych konsekwencji lub sugerując, żebym na przyszłość nie dawał powodów do skarg nauczycielowi, u którego jestem na cenzurowanym. Myślę że doskonale wywiązali się ze swojego zadania, bo z jednej strony nie miałem nigdy wrażenia że dostałem na coś szlaban, a nie zasłużyłem, z drugiej nie byłem traktowany jak rozpieszczony jedynak, któremu wszystko wolno, przez co wyszedłem na ludzi, a jeszcze z trzeciej nauczyciele nigdy nie wyciągali wobec mnie jakichś bardzo poważnych konsekwencji, przez co swoją przygodę ze szkołą skończyłem bez żadnych komplikacji, ze świetnymi wynikami na maturze.
Śpiewanie – o ile zasadniczo lubię to, co przychodzi mi w miarę łatwo, natomiast zniechęcam się do tego, do czego nie mam żyłki, o tyle śpiewanie stanowi od tej reguły wyraźne odstępstwo. Żadnej popijawy nie mogę uznać za w pełni udaną, jeżeli nie udało się zebrać towarzystwa do odśpiewania chociaż kilku piosenek. Repertuar mam dość szeroki, od góralskich pieśni ludowych, przez disco polo po gatunki, których słucham na co dzień, ale moja specjalność to twórczość Bee Gees (yanquez zresztą coś na ten temat wie
). Pochwalę się zresztą, że udało mi się kiedyś we Włoszech wygrać tym repertuarem konkurs karaoke. Co prawda od strony czysto technicznej wiele brakowało mi do konkurentów, ale dostarczyłem publiczności tyle zabawy, że koniec końców mi przypadło w udziale zwycięstwo. Aha, wtedy akurat śpiewałem zupełnie na trzeźwo.
Telewizja – oglądam zasadniczo rzadko, mało kiedy zdarza mi się włączyć telewizor i na którymś z kanałów znaleźć coś ciekawego, a jeżeli już się to udaje, to najczęściej mija właśnie połowa programu i oglądanie go od tego momentu mija się z celem. W telewizji miałem sposobność wystąpić dwukrotnie. Za pierwszym razem uczestniczyłem w Kole Fortuny. Byłbym może i wygrał, ale wydaje mi się, że mój wynik w postaci trzech bankrutów i jednej straty kolejki może być rozpatrywany w kategoriach największego pecha w historii tego programu. Do domu wróciłem z zawrotną sumą 150 złotych, do tego mało nie rozwaliłem im koła, kiedy na próbie przed programem kazano mi MOCNO nim zakręcić. Kolejny mój występ na małym ekranie to drugoplanowa rola w Dlaczego Ja. W najbliższym czasie powinienem się też pojawić w Familiadzie – moja drużyna przeszła casting i czekamy na zaproszenie na nagranie do pana Karola.
Ubranie – mało jest czynności, którego byłyby dla mnie tak męczące i nieprzyjemne jak kupowanie ciuchów. Lubię ubierać się dość elegancko (aczkolwiek w garniturze nie czuję się najlepiej), fajnie, kiedy otwieram szafę i jest w czym wybierać (ale bez przesady), ale sam proces kompletowania garderoby jest dla mnie torturą. Po pierwsze, rzadko kiedy zdarza mi się wejść do sklepu i zobaczyć szeroki wybór czegoś, w czym czułbym się dobrze. Jedna trzecia ciuchów projektowana jest chyba z myślą o paradzie równości, tyle samo sprawia wrażenie przywiezionych z murzyńskiego getta, a reszta też mnie nie przekonuje. Jak już znajdzie się coś, co mógłbym na siebie włożyć, zaczyna się problem z rozmiarami, co zasadniczo mnie dziwi, bo nie mam jakiejś nietypowej sylwetki. Znalezienie spodni, które z jednej strony nie cisnęłyby mnie w udach, a z drugiej nie wisiały w pasie graniczy w cudem, mimo że mięśni na nogach nie mam jak sztangista, a jedynie jak narciarz-amator. Ale to i tak nic w porównaniu z kupnem butów – rozmiar 46-47 w połączeniu z wąską stopą sprawiają, że czasami zdarza mi się stracić cały dzień, obskoczyć dziesięć sklepów i nie znaleźć niczego, co choćby od biedy mógłbym nosić. W związku z powyższym wszelkiej maści zakupy odzieżowe kończę natychmiast, jak tylko znajdę coś, co mi pasuje. Jeżeli tylko cena nie jest zupełnie z sufitu, biorę, płacę i wychodzę, ciesząc się, że mam już to wszystko za sobą.
Wino – alkohol w naszym kraju bardzo niedoceniany i marginalizowany, który osobiście stawiam wyżej od piwa i wódki. Prawo unijne dopuszcza przewożenie go w ilości 90 litrów na głowę wewnątrz krajów Wspólnoty, z czego staram się korzystać i kiedy jestem akurat w jednym z krajów, w których naprawdę dobre czerwone wino da się kupić za śmieszne pieniądze, zapełniam bagażnik tym trunkiem i przywożę do domu. Nieodłącznym elementem spożywania wina są przekąski – najczęściej przegryzam je serem (kolejna rzecz, którą uwielbiam). Oprócz tego ostatnio zainteresowałem się piwami pszenicznymi oraz produktami z różnych małych browarów, często niepasteryzowanymi. Od razu zaznaczam, że chociaż lubię wino i mam kilka swoich ulubionych szczepów, daleko mi do znawcy.
Zwierzęta – mam coś, co zwykło się określać ręką do zwierząt. Z jakiegoś powodu wszelkiej maści zwierzaki mają do mnie jakby więcej zaufania niż do innych ludzi. W dzieciństwie miałem najpierw rybki (fajnie wyglądały, ale na dłuższą metę to żadna frajda), potem koszatniczkę (to już było coś, gryzonie rozpoznają swoich właścicieli i przywiązują się do nich), ale nikt mnie nie przekona, że istnieje lepsze zwierzę domowe niż pies, ewolucyjnie przystosowany do życia u boku człowieka jako najlepszego przyjaciela, a nie sługi – jak w przypadku kotów. Ulubiona rasa? Bokser. Kto miał kiedyś jednego, z pewnością rozumie dlaczego. Nie znam nikogo, kto miałby jednego, a potem kupił sobie czworonoga innej rasy. Do tego dodam, że mało jest rzeczy które powodują u mnie taki skok ciśnienia jak znęcanie się nad zwierzętami. Gdybym był osobiście świadkiem tego, jak ktoś katuje psa (albo cokolwiek innego), przypuszczalnie utłukłbym takiego bydlaka. Piszę serio.
Żarcie – jest kilka rzeczy, które utwierdzają mnie w przekonaniu, że urodziłem się nie w tym kraju, w którym powinienem. Jedną z nich jest mój stosunek do jedzenia, który jest wręcz typowy dla mieszkańców krajów śródziemnomorskich. Wychodzą oni bowiem z założenia, że jedzenie jest jedną z kilku największych przyjemności jakich można doświadczyć, więc aby żyć pełnią życia, należy umieć w pełni rozkoszować się jedzeniem, co też próbuję robić. Jak napisałem wyżej, z natury jestem krytyczny, a kiedy siadam do stołu, nasila się to jeszcze bardziej, przez co wielu przykleja mi łatkę francuskiego pieska. Każdy kij ma jednak dwa końce – jeżeli polecam znajomemu jakąś knajpę, wie że wyjdzie z niej zadowolony. Do tego sam lubię sobie pogotować, jeżeli mam na to czas i uda mi się znaleźć odpowiednie składniki. Aha, żeby nie było – to, że uwielbiam jedzenie nie oznacza, że pochłaniam pięć obiadów dziennie i ważę 150 kilo. Wręcz przeciwnie – ogromna waga, jaką przykładam do tego tematu sprawia, że odżywiam się naprawdę zdrowo i dobrze.
Ateizm - nie wierzę w żadnego rodzaju bogów, karmę, reinkarnację, stwórcę itd . Przy czym nie wierzę dokładnie na takiej samej zasadzie, na jakiej większość osób nie wierzy w istnienie Yeti, UFO, podwodne cywilizacje czy potwora z Loch Ness. Tak jak mało komu chce się szukać naukowych dowodów na nieistnienie Wielkiej Stopy, polemizowanie godzinami w Internecie na ten temat, obnoszenie się z tą niewiarą itd., tak ja nie zaprzątam sobie zbytnio głowy kwestiami religii. Boga nie ma, tak jak nie ma ufoludków na Marsie – koniec tematu.
Brat – człowiek, którego udało mi się zarazić we wczesnym dzieciństwie moją fascynacją włoską piłką. Na moje nieszczęście, jako ulubiony klub wybrał sobie Inter, głównie za sprawą Roberto Baggio. Mimo tego z moim bratem rozumiem się jak z nikim innym – jesteśmy w stanie porozumiewać się za pomocą specyficznego języka, powstałego z różnych cytatów, skojarzeń, żartów sytuacyjnych itp. które zapadły nam w pamięć przy różnych okazjach, przez co taka nasza rozmowa jest dla osób trzecich praktycznie zupełnie niezrozumiała.
Czarny humor – jeżeli chodzi o granice smaku, których nie można przekraczać, kiedy się żartuje – nie wiem czy w moim przypadku takowe istnieją. Kiedyś w szkole miałem przechlapane, bo do jakiegoś wypracowania z angielskiego wpakowałem jakieś żarty o nekrofilach czy czymś takim, dla mnie śmieszne, dla nauczycielki żenujące, innym razem dostałbym po pysku, bo komuś do gustu nie przypadły może żarty o twojej starej, zdarzało mi się również sypnąć żartem, który wywołał zażenowanie zamiast salwy śmiechu. Obecnie zanim rzucę jakimś kawałem w nieznanym mi towarzystwie, wolę się upewnić, że są to ludzie, których poczucie humoru chociaż częściowo kompatybilne jest z moim.
Don Jerez – moja ulubiona kawa. Strasznie ciężko ją dostać. W Polsce właściwie niedostępna, w Italii do nabycia jedynie w sieci supermarketów, na której potrzeby jest produkowana. Kawa kosztuje naprawdę niewiele, a mimo tego cieszy się doskonałą opinią. Jest to jeden z tych produktów, których zawsze kupuje spore ilości kiedy jestem we Włoszech. Kawy ogólnie pijam dość sporo (około pięciu dziennie), błędnie wydawało mi się, że jedynie dla smaku, bo nie czułem żeby dawała mi ona jakiegoś kopa. Z błędu wyprowadziła mnie awaria mojego ekspresu – kiedy przez dziesięć dni musiałem się bez niego obejść, momentami myślałem że zdechnę. Jak już wreszcie go odzyskałem, opiłem się tyle kawy, że w nocy złapały mnie skurcze.
Emigracja – w chwili, kiedy piszę te słowa, jestem w trakcie poszukiwania pracy poza granicami naszego kraju. Myśli o tym, żeby po zdobyciu wykształcenia wyjechać z Polski na stałe zaczęły mnie nachodzić już od kilku lat. Na początku towarzyszyły im jakieś wątpliwości, obawy, niepewność. Dopiero, kiedy pierwszy raz wyjechałem z kraju na kilka miesięcy, zauważyłem że nie towarzyszy temu żadna tęsknota za krajem, nostalgia, że nie brakuje mi tego czy tamtego, a wręcz przeciwnie – że wśród miejscowych czuję się znacznie lepiej niż u siebie. Potem nadszedł kolejny kilkumiesięczny pobyt zagranicą, w innym kraju, ale te same odczucia – że czuję się bardziej jak w domu niż w Polsce. Daleki jestem od pisania że kraj nad Wisłą to syf i wszystko co najgorsze – wydaje mi się po prostu, że jestem wyczulony na kilka negatywnych zjawisk, które występują tutaj w nadmiarze, a jednocześnie byłbym się w stanie obejść bez kilku innych rzeczy, uważanych za plusy naszego kraju.
Fryzjer – osoba, którą odwiedzam średnio raz na dwa lata, kiedy wreszcie postanawiam ściąć włosy. Nie zdarzyło mi się chyba, żebym wyszedł stamtąd zadowolony. Nigdy nie potrafię dokładnie wyjaśnić czego bym sobie życzył, sam zresztą tego nie wiem, efekt końcowy z reguły jest daleki od moich oczekiwań, do tego dochodzi jeszcze konieczność przyzwyczajenia się do nowej fryzury, co również przychodzi mi z trudem. W związku z powyższym do fryzjera chodzę jak do dentysty – wtedy, kiedy naprawdę muszę.
Góry/Górale – tutaj zastosuję drobne oszustwo i pod jedną literą opiszę dwa, niejako pokrewne hasła. Góry i Górale – jedno uwielbiam, drugiego nie trawię. Łatwo chyba odgadnąć do darzę jakim uczuciem. W górach się wychowałem, w góry często jeżdżę, co wiąże się ze sportem, jaki uprawiam (o tym dalej) – zdarzało się również, że musiałem zawitać na Podhale, co ma niestety swoje minusy. Górali uważam za społeczność, u której wszystkie nasze narodowe przywary są spotęgowane. Nieokrzesani, agresywni i zdewociali pijacy, którzy nie potrafią okazywać szacunku kobietom. Jeżeli tego typu opinie krążą na temat Polaków, to co dopiero powiedzieć o Góralach? Rzecz jasna są i normalni Podhalanie, ale odsetek tych pasujących do powyższego opisu jest tak duży, że nie potrafię zapałać do Górali jakąś sympatią.
Herminator – podziwiam wielu sportowców, ale największych idoli mam dwóch. Pierwszym jest Del Piero – kto to taki i za co go szanuję nie muszę chyba tłumaczyć, przejdę więc do tego drugiego wielkiego, a mianowicie Hermanna Maiera. Austriacki narciarz, swego czasu najlepszy alpejczyk świata, w wypadku motocyklowym doznał paskudnego urazu i o mały włos musiałby mieć amputowaną nogę. Zmiażdżoną kończynę udało się szczęśliwie uratować, kawałek kości zastąpić protezą, ale wydawało się że po czymś takim nie można już wrócić do zawodowego sportu. A jednak! Dzięki niezwykłemu uporowi Maier powrócił do profesjonalnego narciarstwa by na wiosnę 2004 roku, niecałe trzy lata po wypadku wznieść do góry Kryształową Kulę za zwycięstwo w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata. Charakter, ciężka praca, determinacja by powrócić do sportu po paskudnej kontuzji – to łączy moich dwóch największych idoli.
Italia – kraj, który od zawsze mnie fascynował pod każdym względem. Przyroda, architektura, historia, kultura, kuchnia, sztuka, język, styl życia … no i piłka nożna. Żeby kibicować włoskim klubom i reprezentacjom w rozgrywkach międzynarodowych zawsze miałem przynajmniej dwa powodu: sentyment do kraju to jedno, upodobanie do mądrej, taktycznej gry z naciskiem na obronę to drugie. Od czasu jak do tak zwanej Kadry Polski zaczęli trafiać ludzie, którzy mogliby mieć problemy ze wskazaniem Warszawy na mapie, występy tej drużyny przestały wywierać na mnie jakiekolwiek wrażenie i wzbudzać jakiekolwiek emocje, stąd obecnie jest to pierwsza drużyna którą wspieram podczas turniejów międzynarodowych. Jeżeli na Euro we wrocławskiej Strefie Kibica widzieliście gościa w błękitnym trykocie, owiniętego trójkolorową flagą z wymalowanymi na pysku barwami Włoch, kibicującego Azzurrim, to mogłem być ja.
Jasnowidz – a dokładniej jasnowidz-egzorcysta, zawód który wykonywałem dorywczo w czasach liceum. Brzmi absurdalnie? Wszystko wzięło się od tego, że w tamtym okresie miałem fazę na dzwonienie do ludzi w różnych dziwnych sprawach i wkręcanie im jakichś głupot. Kiedyś w ramach jednego z takich żartów zadzwoniłem do egzorcysty, przedstawiłem mu jakiś wymyślony problem, on zaproponował mi rozwiązanie go za jakieś absurdalne pieniądze. Po odłożeniu słuchawki nie dowierzałem, że ludzie mogą być tak głupi i płacić takim szarlatanom, więc postanowiłem to sprawdzić. Ogłosiłem się w gazecie, tu pojechałem wypędzić jakiegoś ducha, tam oczyściłem mieszkanie ze złej energii, jeszcze komuś innemu powróżyłem ze zdjęcia. Profity? Parę groszy wpadło mi do portfela na wakacje, a do tego przekonałem się, że głupota ludzka i naiwność nie zna granic. Czy naprawdę posiadam jakieś moce? Tak, potrafię doskonale improwizować i utrzymać przy tym powagę – w tym fachu były to dwie kluczowe umiejętności.
Krytycyzm – jedna z moich sztandarowych cech. Jestem skrajnie krytyczny i wymagający odnośnie wszystkich i wszystkiego, nie wyłączając siebie samego. Ludzi, którzy mnie nie znają, często drażni moje czepianie się drobiazgów, niemające końca listy zastrzeżeń i to, że bardzo rzadko uznaję coś za idealne tym bardziej, że nigdy nie miałem natury dyplomaty i wszelką krytyką walę z grubej rury bez owijania w bawełnę. Z kolei ludzie, którzy do tego przywykli, z jednej strony potrafią docenić, kiedy coś komplementuję (albo przynajmniej nie mam zastrzeżeń), z drugiej zaś wiedzą żeby ewentualne zastrzeżenia pod moim adresem zgłaszać na bieżąco, w sposób bezpośredni.
Lewackie pieprzenie – jedna z rzeczy, których nie mogę słuchać bo zbiera mi się na wymioty. Z tego powodu oglądanie serwisów informacyjnych w telewizji ograniczam do minimum, bo co włączę wiadomości, to jakiś lewak sprzedaje tam swoje mądrości, a mi rośnie ciśnienie. Ciężko mi się słucha bredni wygadywanych przez ekoterrorystów, młodych lewaków w koszulkach z Che Guevarą, eurolewaków, feministki, pajaców od Palikota, katolewaków Kaczyńskiego czy po prostu lewaków z PO, ale najbardziej krew mnie zalewa kiedy oglądam w telewizji towarzyszy z PZPR pokroju Kwacha, Millera czy Oleksego, udających patriotów i mężów stanu. Stosunek do tych ostatnich mam podobny jak Paweł Kukiz.
Muzyka – może to dość oklepane hasło na tę literę, każdy w swoim alfabecie o tym wspominał, ale nie jestem hipsterem, nie odczuwam potrzeby robienia absolutnie wszystkiego inaczej niż wszyscy dookoła, więc dam radę z tym żyć. Zasadniczo muzykę dzielę na trzy kategorie. Pierwsza – to, co lubię, czego słucham na co dzień. Druga – artyści, których co prawda sam z siebie raczej nie włączę, ale doceniam ich twórczość, nie odmawiam im talentu i nie przeszkadza mi przebywanie w miejscu, gdzie ich muzyka jest akurat emitowana. No i kategoria trzecia – szajs, tandeta, tworzona przez muzyczne beztalencia na potrzeby ignorantów. Skupię się na opisaniu grupy pierwszej. Najkrócej mówiąc, słucham rocka, chociaż mając świadomość tego, co dzisiaj w sklepach muzycznych można znaleźć na półkach w tej kategorii, spieszę z doprecyzowaniem. Mój ulubiony gatunek to klasyczny, ciężki rock (zespoły takie jak Led Zeppelin, Black Sabbath, Deep Purple, Thin Lizzy, Budgie, Nazareth, Uriah Heep, Queen czy AC/DC), który stanowi punkt wyjścia do kolejnych, bardziej lub mniej pokrewnych styli muzycznych jak progresywny rock (Pink Floyd, Rush, Genesis, Jethro Tull…), klasyczny heavy metal (Iron Maiden, Judas Priest, Manowar, Saxon), power metal (Blind Guardian, Rhapsody of Fire, Sonata Arctica, Stratovarius). Słucham także rzecz jasna prekursorów gatunku, jak Jimi Hendrix, Janis Joplin, Chuck Berry czy The Yardbirds. Jako człowiek o takich, a nie innych gustach muzycznych mam ten problem, że spora część moich ulubionych muzyków albo już nie żyje, albo nie koncertuje, albo jest już w naprawdę słabej formie z racji wieku. Wychodzę więc z założenia, że jeżeli jest możliwość pojechania na jeden czy drugi koncert, to nie ma się co dwa razy zastanawiać, bo taka okazja może się już nie powtórzyć. Cieszę się, że udało mi się w 2007 roku wybrać na koncert Black Sabbath z Dio jako wokalistą (występowali pod szyldem Heaven and Hell), bo była to jedna z ostatnich ku temu okazji. Kiedy później czaiłem się na jakiś solowy występ Dio, został on odwołany z powodu choroby tego genialnego artysty, która wkrótce doprowadziła do jego śmierci. Nigdy wcześniej ani później nie słyszałem na żywo tak genialnego wokalu, więc tym bardziej cieszę się że wtedy mi się udało.
Narciarstwo – moja największa pasja, przynajmniej jeżeli chodzi o sport. Chociaż trenowanie w klubie zakończyłem dość szybko i bez większych sukcesów (kadra Dolnego Śląska w niższych kategoriach wiekowych i niewiele ponadto), cały czas jest to moja ulubiona dyscyplina. To, że ściganie się w zawodach amatorskich przynosi mi dużo frajdy – to jedno. Druga rzecz to taka, że poznałem na nartach naprawdę wielu świetnych ludzi (to, że natknąłem się także na wielu buców to już inna sprawa), a wiele ciekawych akcji z czasów studenckich, kiedy reprezentowałem uczelnię, będę jeszcze długo wspominać. Problemy związane z uprawianiem narciarstwa w Polsce zasadniczo są dwa. Jednym z nich są wszechobecni działacze, przy których, choć może się to wydawać niewiarygodne, ekipa Laty i Kręciny ze starego PZPNu to grupa kompetentnych i uczciwych fachowców. O ile jednak ten problem dotyczy jedynie wyczynowców, o tyle jest jeszcze druga trudność, dotykająca praktycznie wszystkich narciarzy, a mianowicie „ekolodzy”. Nie wiem dlaczego ci ludzie określają się tym mianem – ekolog to (w uproszczeniu) naukowiec, który zajmuje się badaniem relacji między różnymi gatunkami, zamieszkującymi pewien obszar, nie zaś młody <brzydkie słowo ( ͡° ͜ʖ ͡°)> przykuwający się do drzewa i oprotestowujący każdą inwestycję w obszarze pozamiejskim, podpuszczony przez starego cwaniaka liczącego na łapówkę od inwestora w zamian za odwołanie swoich wyznawców. Jeżeli do tego wszystkiego dodać jeszcze parki narodowe, w których także nie brakuje zboczeńców, ciężko się dziwić, że polski narciarz ma znacznie trudniej niż chociażby czeski, co przekuwa się potem na wyniki na zawodach najwyższej rangi.
Obce języki - jeżeli miałbym wskazać rzeczy, którymi wyróżniam się na plus, czy też najciekawszy punkt w moim CV, to z pewnością jednym z pierwszych elementów w tej wyliczance byłaby znajomość siedmiu języków obcych, większość z nich na wysokim lub bardzo wysokim poziomie (C1-C2). Od pozostałych odstaje tylko mój czeski, którym co prawda posługuję się dość płynnie, ale nigdy nie znalazłem motywacji żeby porządnie nauczyć się całej gramatyki, końcówek deklinacji itd., przez co popełniam przypuszczalnie sporo błędów. Kiedy ludzie dowiadują się o mojej znajomości języków, z reguły posądzają mnie o posiadanie jakichś nadludzkich zdolności. Jakiś tam talent lingwistyczny na pewno przejawiam, bo nauka przychodzi mi łatwo, ale wydaje mi się, że kluczowe jest to, że sprawia mi to przyjemność. Nauki języka nigdy nie traktowałem w kategoriach przymusu, przykrego obowiązku czy czegoś w tym rodzaju – bardziej wręcz jako zupełne oderwanie od robienia rzeczy na potrzeby szkoły czy uczelni. Do tego nigdy nie przejawiałem lęku przed rozmawianiem w języku obcym, nawet mając świadomość dużej liczby popełnianym błędów – znam ludzi, którzy mimo stosunkowo dobrej znajomości gramatyki i słownictwa mają wielkie problemy z porozumiewaniem się, gdyż paraliżuje ich strach przed ewentualnymi pomyłkami.
Przeciwieństwa – jeżeli się nad tym lepiej zastanowić, to momentami jestem przeciwieństwem samego siebie, a liczba moich wewnętrznych sprzeczności czasem mnie przeraża. Potrafię z największą pieczołowitością zrobić kawę dbając o to, aby espresso wyszło dokładnie takie, jak powinno, a chwilę później wyprasować koszulę kompletnie na odwal, w ten sposób, że po prasowaniu dalej wygląda ona jak psu z pyska. Potrafię w jednej sytuacji być głosem rozsądku, upominając podczas gry w paintballa kumpli, żeby nawet na moment nie ściągali masek, a kiedy indziej samemu jeździć na nartach w masce konia (kto miał takie coś kiedyś na głowie, ten wie jak mało się przez nią widzi i jak niebezpieczne to jest).
Rywalizacja – dla mnie jeden z koniecznych warunków do tego, aby ciągle się rozwijać. Jeżeli na forum non stop trąbię, że Juventusowi potrzebny jest we Włoszech silny rywal, to wynika to właśnie z tego przekonania. Dobrze jest mieć mocnego oponenta, który z jednej strony stanowi punkt odniesienia, a z drugiej bodziec do ciągłego rozwoju. Jeszcze lepiej mieć ich więcej, ale praktyka pokazuje, że nie zawsze jest to możliwe. Nieprzypadkowo moim zdaniem Bayern stał się mocniejszy niż kiedykolwiek w tym momencie, podrażniony przez BVB dwoma sezonami bez mistrzostwa z rzędu, do czego bawarski klub nie był przyzwyczajony. Uważam, że tak samo Juventusowi potrzebny jest równorzędny przeciwnik na europejskim poziomie - z historycznego punktu widzenia we Włoszech kimś takim jest Milan, o bycie kibicem którego wielokrotnie byłem posądzany. W pewnym sensie można powiedzieć że owszem, kibicuję drużynie z Mediolanu – zależy mi na silnym rywalu, którego oddech Juventus będzie non stop czuł na plecach. Ani Conte, ani żaden inny trener na świecie nie jest w stanie sprawić, żeby każdy piłkarz na każdym treningu i w każdym meczu dawał z siebie cały czas sto procent, żeby każde pojedyncze ćwiczenie wykonywał z pełnym zaangażowaniem, jeżeli ma w głowie świadomość, że mistrzostwo i tak ma w kieszeni, bo nie ma z kim walczyć. Nie byłoby 91 punktów Juventusu w sezonie 2005-06, gdyby nie depczący po piętach Milan, nie byłoby 100 punktów Realu w zeszłym roku, gdyby nie Barcelona, nie byłoby tak imponującego sezonu w wykonaniu Bayernu, gdyby nie Borussia. Równie ważne, co poziom rywala jest to, aby potrafił on grać fair, uczciwie wygrywać i znosić porażki. Stąd też z ery pre-calciopoli chciałbym z powrotem nie tylko gwiazdy światowego formatu sprowadzane regularnie do Juventusu, nie tylko rywalizację w lidze z zespołem z najwyższej półki, ale też kulturę oponenta na poziomie Ancelottiego i jego dżentelmenów pokroju Maldiniego, Kaki, Pirlo czy Seedorfa. Maksiu i jego ekipa po pierwsze nie dorastają im do pięt poziomem sportowym, a po drugie umiejętnością godnego współzawodnictwa. Chociaż biorąc pod uwagę zachowanie środowiska Napoli czy Fiorentiny, to w dalszym ciągu najbardziej godny rywal w Italii.
Szkoła – miejsce, w którym zawsze miałem przechlapane, ale tylko połowicznie. Z jednej strony bardzo dobre wyniki w nauce i udziały w różnych konkursach międzyszkolnych, z drugiej zaś ciągłe różnego problemy wychowawcze. A to (raczej w podstawówce) z kimś się pobiłem, a to napisałem jakieś obrazoburcze wypracowanie na angielski, jeszcze kiedy indziej przełączałem kable od monitorów, wykręciłem korki czy rzuciłem mięchem przy nauczycielu albo trafiłem go gąbką w łeb. Niektórzy pedagodzy mieli faktycznie uzasadnione pretensje pod moim adresem, inni za bardzo przejmowali się moimi szczeniackimi odpałami, z których z czasem się wyrasta, a jeszcze inni byli przewrażliwieni bądź też ze względu na moją złą sławę wychodzili z założenia, że jeżeli ktoś coś przeskrobał, to pewnie ja. Moi rodzice mieli naprawdę ciężkie zadanie musząc określić jakiego typu jest dana skarga i zareagować odpowiednio: karząc, nie wyciągając żadnych konsekwencji lub sugerując, żebym na przyszłość nie dawał powodów do skarg nauczycielowi, u którego jestem na cenzurowanym. Myślę że doskonale wywiązali się ze swojego zadania, bo z jednej strony nie miałem nigdy wrażenia że dostałem na coś szlaban, a nie zasłużyłem, z drugiej nie byłem traktowany jak rozpieszczony jedynak, któremu wszystko wolno, przez co wyszedłem na ludzi, a jeszcze z trzeciej nauczyciele nigdy nie wyciągali wobec mnie jakichś bardzo poważnych konsekwencji, przez co swoją przygodę ze szkołą skończyłem bez żadnych komplikacji, ze świetnymi wynikami na maturze.
Śpiewanie – o ile zasadniczo lubię to, co przychodzi mi w miarę łatwo, natomiast zniechęcam się do tego, do czego nie mam żyłki, o tyle śpiewanie stanowi od tej reguły wyraźne odstępstwo. Żadnej popijawy nie mogę uznać za w pełni udaną, jeżeli nie udało się zebrać towarzystwa do odśpiewania chociaż kilku piosenek. Repertuar mam dość szeroki, od góralskich pieśni ludowych, przez disco polo po gatunki, których słucham na co dzień, ale moja specjalność to twórczość Bee Gees (yanquez zresztą coś na ten temat wie

Telewizja – oglądam zasadniczo rzadko, mało kiedy zdarza mi się włączyć telewizor i na którymś z kanałów znaleźć coś ciekawego, a jeżeli już się to udaje, to najczęściej mija właśnie połowa programu i oglądanie go od tego momentu mija się z celem. W telewizji miałem sposobność wystąpić dwukrotnie. Za pierwszym razem uczestniczyłem w Kole Fortuny. Byłbym może i wygrał, ale wydaje mi się, że mój wynik w postaci trzech bankrutów i jednej straty kolejki może być rozpatrywany w kategoriach największego pecha w historii tego programu. Do domu wróciłem z zawrotną sumą 150 złotych, do tego mało nie rozwaliłem im koła, kiedy na próbie przed programem kazano mi MOCNO nim zakręcić. Kolejny mój występ na małym ekranie to drugoplanowa rola w Dlaczego Ja. W najbliższym czasie powinienem się też pojawić w Familiadzie – moja drużyna przeszła casting i czekamy na zaproszenie na nagranie do pana Karola.
Ubranie – mało jest czynności, którego byłyby dla mnie tak męczące i nieprzyjemne jak kupowanie ciuchów. Lubię ubierać się dość elegancko (aczkolwiek w garniturze nie czuję się najlepiej), fajnie, kiedy otwieram szafę i jest w czym wybierać (ale bez przesady), ale sam proces kompletowania garderoby jest dla mnie torturą. Po pierwsze, rzadko kiedy zdarza mi się wejść do sklepu i zobaczyć szeroki wybór czegoś, w czym czułbym się dobrze. Jedna trzecia ciuchów projektowana jest chyba z myślą o paradzie równości, tyle samo sprawia wrażenie przywiezionych z murzyńskiego getta, a reszta też mnie nie przekonuje. Jak już znajdzie się coś, co mógłbym na siebie włożyć, zaczyna się problem z rozmiarami, co zasadniczo mnie dziwi, bo nie mam jakiejś nietypowej sylwetki. Znalezienie spodni, które z jednej strony nie cisnęłyby mnie w udach, a z drugiej nie wisiały w pasie graniczy w cudem, mimo że mięśni na nogach nie mam jak sztangista, a jedynie jak narciarz-amator. Ale to i tak nic w porównaniu z kupnem butów – rozmiar 46-47 w połączeniu z wąską stopą sprawiają, że czasami zdarza mi się stracić cały dzień, obskoczyć dziesięć sklepów i nie znaleźć niczego, co choćby od biedy mógłbym nosić. W związku z powyższym wszelkiej maści zakupy odzieżowe kończę natychmiast, jak tylko znajdę coś, co mi pasuje. Jeżeli tylko cena nie jest zupełnie z sufitu, biorę, płacę i wychodzę, ciesząc się, że mam już to wszystko za sobą.
Wino – alkohol w naszym kraju bardzo niedoceniany i marginalizowany, który osobiście stawiam wyżej od piwa i wódki. Prawo unijne dopuszcza przewożenie go w ilości 90 litrów na głowę wewnątrz krajów Wspólnoty, z czego staram się korzystać i kiedy jestem akurat w jednym z krajów, w których naprawdę dobre czerwone wino da się kupić za śmieszne pieniądze, zapełniam bagażnik tym trunkiem i przywożę do domu. Nieodłącznym elementem spożywania wina są przekąski – najczęściej przegryzam je serem (kolejna rzecz, którą uwielbiam). Oprócz tego ostatnio zainteresowałem się piwami pszenicznymi oraz produktami z różnych małych browarów, często niepasteryzowanymi. Od razu zaznaczam, że chociaż lubię wino i mam kilka swoich ulubionych szczepów, daleko mi do znawcy.
Zwierzęta – mam coś, co zwykło się określać ręką do zwierząt. Z jakiegoś powodu wszelkiej maści zwierzaki mają do mnie jakby więcej zaufania niż do innych ludzi. W dzieciństwie miałem najpierw rybki (fajnie wyglądały, ale na dłuższą metę to żadna frajda), potem koszatniczkę (to już było coś, gryzonie rozpoznają swoich właścicieli i przywiązują się do nich), ale nikt mnie nie przekona, że istnieje lepsze zwierzę domowe niż pies, ewolucyjnie przystosowany do życia u boku człowieka jako najlepszego przyjaciela, a nie sługi – jak w przypadku kotów. Ulubiona rasa? Bokser. Kto miał kiedyś jednego, z pewnością rozumie dlaczego. Nie znam nikogo, kto miałby jednego, a potem kupił sobie czworonoga innej rasy. Do tego dodam, że mało jest rzeczy które powodują u mnie taki skok ciśnienia jak znęcanie się nad zwierzętami. Gdybym był osobiście świadkiem tego, jak ktoś katuje psa (albo cokolwiek innego), przypuszczalnie utłukłbym takiego bydlaka. Piszę serio.
Żarcie – jest kilka rzeczy, które utwierdzają mnie w przekonaniu, że urodziłem się nie w tym kraju, w którym powinienem. Jedną z nich jest mój stosunek do jedzenia, który jest wręcz typowy dla mieszkańców krajów śródziemnomorskich. Wychodzą oni bowiem z założenia, że jedzenie jest jedną z kilku największych przyjemności jakich można doświadczyć, więc aby żyć pełnią życia, należy umieć w pełni rozkoszować się jedzeniem, co też próbuję robić. Jak napisałem wyżej, z natury jestem krytyczny, a kiedy siadam do stołu, nasila się to jeszcze bardziej, przez co wielu przykleja mi łatkę francuskiego pieska. Każdy kij ma jednak dwa końce – jeżeli polecam znajomemu jakąś knajpę, wie że wyjdzie z niej zadowolony. Do tego sam lubię sobie pogotować, jeżeli mam na to czas i uda mi się znaleźć odpowiednie składniki. Aha, żeby nie było – to, że uwielbiam jedzenie nie oznacza, że pochłaniam pięć obiadów dziennie i ważę 150 kilo. Wręcz przeciwnie – ogromna waga, jaką przykładam do tego tematu sprawia, że odżywiam się naprawdę zdrowo i dobrze.