: 20 stycznia 2013, 16:54
A ja się bawiłem naprawdę nieźle siedząc koło kumpeli i cytując "Pulp Fiction" z pamięci, czy odświeżając sobie "Kill Bille", aczkolwiek doceniam doceniam, że doceniasz i gratulujeszpan Zambrotta pisze:szczerze gratuluję, ja bym nie dał rady. Szkoda nocy i kasy na taki maraton.Alfa i Omega pisze:"Django" obejrzałem na maratonie Tarantino.
Właśnie rzecz w tym, że o ile Kill Bille i "Bękarty...' jedynie do konwencji makaronowej nawiązywały (strasznie zgrabnie skądinąd), to "Django" miał nim po prostu być. A wyszło to samo - nawiązywanie do klimatu, ale nie sam klimat. Daleko mu do "Pewnego razu na Dzikim Zachodzie", chyba westernu absolutnego.pan Zambrotta pisze:nie chyba, tylko na pewno. Tarantino znów zrobił film na to samo kopyto, ten sam motyw przewodni, ten sam Waltz który ma trzymać klimat, może za 4 lata znów zrobi coś podobnego? Szczerze, jakbym chciał powtórkę z Bękartów to bym go jeszcze raz obejrzał, chciałem Spaghetti Western w wizji tarantino, spaghetti western to na pewno nie był, a ten film miał wiele potencjału by nim być.Alfa i Omega pisze: Pozytywne naprawdę odczucia, choć słabszy od "Bękartów...". Podobny w konwencji doń, Quentin traci świeżość w swoim stylu chyba.
Nie miałem siedząc w fotelu nadziei na film taki, że fapfapfap, tylko na fajną rozrywkę i się absolutnie nie zawiodłem, nie mam zbyt dużych oczekiwań w stosunku do Tarantino. Na wyżyny kunsztu reżyserskiego wspiął się w "Kill Billu vol.1" i raczej tego nie przebije, ba! Przebijać póki co zdaje się nie próbować, robi po prostu filmy, które zdają mu się sprawiać radość. A że oglądam go raz na kilka lat, to choćby i skalkował schemat z "Bękartów..." ponownie, spodobałoby mi się, sądze.
Waltz gra doktora Kinga Schultza, widziałem tego aktora w nieco większej ilości obrazów niż te dwa, więc jestem w stanie zapewnić, że Christoph absolutnie nie gra samego siebie.Waltz gra Waltza. Aktorsko to samo co w Bękartach. Wtedy dla mnie to był zachwyt, teraz w Django to odgrzewanie kotleta.
Mnie urzeka jego luz, swada, zabawa postacią, konwencją westernu (właściwie tylko on i L. Jackson są typowo westernowi) okraszonego jego niesamowitym urokiem osobistym. Od Hansa Landy biło sukinsyństwo na kilometr, zaś Schultz jest bardzo ciepły. Znakomita rola. Nie widzę tam zupełnie odgrzewania kotleta. Może dlatego, że po prostu znam Waltza z kilku filmów więcej. Obie role natomiast opierają się na uroku osobistym.
o właśnie, tu się zgodzę. Albo nawet powiem więcej, Jackson był fenomenalny. Każde zdanie, każda mina była widoczna i znacząca w tej postaci.
Podbijam. Tarantino z tego aktora wyciska wszystko, co najlepsze, niczym Coenowie z Goodmana i Turturro.
I nie będzie już niestety. O ile za młodu rokował genialne nadzieje wcielając się w brata Grape'a, czy Rimbauda, o tyle potem jak jepnoł to jepnoł, na uj drążyć temat.Co do DiCaprio to byl z nim problem, że pierwszy raz zagrał antagonistę w filmie, w dodatku był nr 3 na liście płac. Nie umiem więc znaleźć porównania dla niego, aczkolwiek to chyba nie jest jeszcze ta klasa aktora, żeby potrafić w pełni bawić się rolą (znów nawiązuję do gry Jacksona)
Natomiast absolutnie sprawdza się w rolach niezbyt wymagających kunsztu, podobał mi się całkiem w "Wyspie Tajemnic" czy "Incepcji".
Mi się końcówka podobała, urzekł mnie moment puszczenia oka do widza, gdy Waltz mówi "nie mogłem się powstrzymać". Quentin też nie mógł

Film jak dla mnie ma dwie końcówki: klasyczną westernową, gdzie niewolnicy patrzą na Django odjeżdżającego na koniu, absolutnie do spaghetti do bólu i quentinowską - rozwałka totalna, bez ładu, składu i sensu.