MoszeUsz pisze:inna sprawa to fatalne sędziowanie ;|
Jeżeli masz na myśli ułatwianie gry LeBronowi to zgadzam się w 100%. LBJ nie potrzebuje niczyjej pomocy, żeby być MVP, dlatego wkurza mnie jak rzadko gwiżdżą mu ofensywne, podczas gdy często obrońca stoi jak słup i nie jest spóźniony. Gdyby nie takie wpadki, Magic prowadziliby do zera, bez emocjonujących końcówek.
Cieszy wygrana Nuggets, chociażby ze względu na dłuższe męki i zmęczenie wygranej drużyny, gdy dojdzie do finału. Bo jeżeli Magic nie popsują, to finał będzie po wygranej z Cavsami 4:1, tak jak sobie wymarzyłem. A w finale...
edit
Proponuję krótką zabawę dla osób zainteresowanych NBA. Niech każdy poda swoją wymarzoną pierwszą piątkę zawodników. Nie chodzi mi o najlepszych graczy w ogóle, nie chcę, żeby to było coś w stylu Kobe, LBJ, Dwyane, Melo, Durant. Mam na myśli funkcjonalną piątkę, z każdą pozycją obstawioną przez gracza nominalnego dla tej pozycji. Dodatkowo podajcie też trenera. Fajnie też jakbyście uzasadnili swój wybór, niekoniecznie trzeba wybierać przecież najlepszych. Ma to być drużyna, której byście chętnie kibicowali. Mam nadzieję, że rozrusza trochę ten temat ta mini-zabawa.
Moja piątka:
PG - Rajon Rondo. Nie jest gwiazdą pierwszego formatu swojej drużyny, ani całej NBA. Zacząłem mu się przyglądać po wsadzie na Maxiellu szczerze mówiąc i podoba mi się jego styl gry. Wygląda na prostego chłopaka, który na boisko wychodzi po to by wygrać spotkanie, a nie by się popisywać. Potrafi ciekawie rozdzielać grę mimo takiego gwiazdozbioru czekającego na jego podania.
SG - Kobe Bryant. Chyba największa gwiazda ligi ostatnich lat. W swoich najsłabszych występach gra dobrze. Po odejściu Jordana miałem wrażenie, że NBA robi się nijaka. Ale Bryant mnie przekonał, że jest odwrotnie. Grając z numerem 24 zawsze wydawał mi się tym, który robi krok dalej i ciągnie ten wózek po MJ. Mimo kilku afer, nie traci w moich oczach wizerunku wyważonego kolesia, któremu gra sprawia przyjemność, który szanuje każdego rywala i któremu wciąż zależy by zdobywać mistrzostwa. Do tego 81 punktów w meczu... myślałem, że te czasy minęły.
SF - Carmelo Anthony. Niegrzeczny chłopiec NBA. Od początku były z nim kłopoty. Regularnie zawieszany jest na jakiś czas. Ale podoba mi się, że nie powoduje konfliktów w drużynie. Melo razem z Billupsem stara się kroczyć po jasno ustalone cele. Nie stara się na siłę grać pierwszych skrzypiec. Duża przyszłość przed nim, aczkolwiek ciężko mu będzie przy obecności LBJ w lidze zyskać status najlepszego gracza na tej pozycji.
PF - Kevin Garnett. Lubię go za to, że się zmarnował, jakkolwiek głupio to brzmi. Gracz jego pokroju powinien na koncie mieć kilka super kontraktów, od groma osiągnięć indywidualnych i drużynowych. Tej teorii trochę przeczy mistrzostwo i złoty medal olimpijski, ale polubiłem go podczas gry w Wolves'ach, gdzie można było momentami ręce załamywać nad nieudolnością jego kumpli i niemocą Kevina w walce 1 vs. 5. Do tego jest jajcarzem i mimo charakterystycznego, dość agresywnego stylu bycia na boisku, nie stara się kreować poza nim na kogokolwiek.
C - Al Jefferson. Sam nie wiem czemu go lubię. Po trochu za styl poruszania się, czasami wygląda nieporadnie, ale jednocześnie w porównaniu do wielu centrów jest bardzo szybki, potrafi się ładnie obrócić, zgubić dwóch rywali i spokojnie od tablicy zaliczyć dwójkę. Po części na pewno go lubię za jego nickname. Big Al zawsze mi się kojarzył z South Parkiem, moją ulubioną kreskówką więc to też mu w moich oczach pomaga. No a lubię go też za grę w Timberwolves, których zawsze przez wzgląd na Garnetta darzyłem specjalnym rodzajem sympatii.
Z trenerów uwielbiam Jacksona, za wspomnienia związane z nim i z drużynami które prowadzi(ł). Na Bulls się wychowałem. Z tamtych czasów pamiętam właśnie MJ, Scottie i Jackson na ławce. Tych trzech ludzi w moich oczach wtedy gwarantowało sukces. Później przejście do Lakersów i sukcesy z Kobe'm i Wielkim Arystotelesem. Ciężko w moim przypadku faceta nie lubić.