Makiavel pisze:
Nie pisałem nigdzie, że się nie da nic zrobić. Nie da się przeskoczyć pewnych rzeczy, czyli w 10 lat nadrobić 50. Nie mamy też w naszej polityce ludzi z wizją i umiejętnością jej implementacji. Nasza scena polityczna to PO,PiS,SLD,PSL,TR i małe, mało poważne partie typu KORWiN czy RN. Zadaję więc pytanie, czy uważacie, że któraś z w/w partii sprawiłaby, że dynamicznie rósłby poziom życia, ludzie nie wyjeżdżali by z kraju, itd.? Najlepsze gospodarczo lata w Polsce to były rządy lewicowe w latach 90.. Dziś już nie ma jednak tego SLD co wtedy. Rządy PiS to było przejadanie koniunktury, rządy PO - jakie są, każdy widzi
Ale ci politycy raczej z kosmosu nie przylecieli. Są tacy, jacy są, bo widocznie na takich istnieje zapotrzebowanie. Albo inaczej - stanowią obraz społeczeństwa. Jeżeli Malinowski wynosi z pracy na lewo co tylko się da, to nie mierzi go że ktoś gdzieś też narobił przekrętów. Jeżeli lokalny przedsiębiorca Kowalski dogadał się burmistrzem i robi jakieś fuchy dla gminy po cenach z sufitu, to nie wprawia go w oburzenie że jakiś znajomy ministra robi to samo na większą skalę. Chciałbym napisać że to wszystko pokłosie komuny, która zrobiła ludziom wodę z mózgów, przyzwyczaiła do wszechobecnego kolesiostwa, braku poszanowania dla prawa czy podstawowych instynktów społecznych, ale tacy Czesi również byli w bloku wschodnim i wychodzenie z tej choroby psychicznej wychodzi im znacznie lepiej.
Makiavel pisze:
Apetyt rośnie w miarę jedzenia i młodzi ludzie u nas nie chcą się godzić na to, na co godzili się starsi: na mozolne dorabianie się.
To znaczy sugerujesz że jak młody człowiek po studiach wyjeżdża za granicę, to zostaje tam z miejsca prezesem korporacji i nie musi się dorabiać? Dorabiać się trzeba wszędzie, z tą różnicą że w niektórych krajach zaradna osoba mająca głowę na karku i ochotę do pracy może piąć się w górę tylko i wyłącznie robiąc swoje, nie licząc na znajomości, uśmiech losu i nie włażąc nikomu w żaden otwór, a są też takie, gdzie bez odpowiedniego katalizatora można całe życie zawodowe walić głową w sufit, który dla innych jest podłogą.
Makiavel pisze:Widoki na poprawę w roku pańskim 2015 na poprawę są na pewno lepsze niż w 2005 bo przez te 10 lat nie staliśmy w miejscu.
Zgadza się, Polska przez ten czas się rozwinęła, tyle że 10 lat temu wydawało się, że rozwinie się bardziej. Druga sprawa - znasz kogoś, kto przez najbliższą dekadę spodziewa się takiego postępu, na jaki liczył w 2005 do chwili obecnej? Bo ja nie.
Makiavel pisze:
Nie wiem czy dalej studiujesz albo kiedy studia skończyłeś ale trudno powiedzieć by dziś nikt się studentem nie interesował. Taki skromny, pracujący za darmo ja między terminem kolokwium a zamknięciem oceniania przedmiotu w sesji poprawkowej byłem, w celu umożliwienia zaliczenia przedmiotu, na uczelni 7 razy. Podobnie robi wielu pracowników, dając szanse studentom stacjonarnym, którzy pracują albo robią po 2 kierunki albo jeżdżą sobie na Erasmusa. Studentom zaocznym jeszcze bardziej idzie się na rękę. To po pierwsze.
Studia skończyłem na tyle niedawno, żeby móc mieć pewność że moja ocena jest nadal aktualna. Owszem, fakt, są pasjonaci, nauczyciele akademiccy z powołania. Tyle że stanowią oni, jak w każdej grupie zawodowej, mniejszość. Zdecydowaną większość kadry akademickiej podzieliłbym na trzy grupy:
- leśne dziadki. Goście najczęściej z tytułem profesora albo habilitacją. Może kiedyś im się chciało, może kiedyś byli na bieżąco z tematyką, którą się zajmują, ale obecnie zwyczajnie im się nie chce. Wolą przeprowadzić wykład używając tej samej prezentacji od dwudziestu lat, na ćwiczeniach przerobić te same zadania z pożółkłego zeszytu, na laboratorium zaprezentować to samo, co prezentują już trzecią dekadę nie zważając na fakt, że nikomu ta wiedza do niczego nie jest już potrzebna, bo świat poszedł do przodu i to, czym operują, nadaje się co najwyżej do muzeum. Zwolnienie jednego z drugim to czysta abstrakcja.
- ciułacze. Od tych powyżej różnią się tym, że z reguły nie mają jeszcze takiego dorobku naukowego więc z samej pracy na uczelni nie są w stanie się utrzymać, a przynajmniej nie na takim poziomie, na jakim by chcieli, muszą więc robić fuchy. Jak to wygląda w praktyce? Facet wpuszcza studentów do laboratorium, w pięć minut streszcza co jest do zrobienia po czym znika w swojej kanciapie, gdzie robi jakiś projekt dla prywatnej firmy. Zastanawiało mnie zawsze po co im w ogóle praca na uczelni, hipotezy mam dwie. Pierwsza to taka, że mając dostęp do uczelnianego sprzętu mogą robić jakieś badania, ekspertyzy itp. i forsę brać do własnej kieszeni. Druga to taka, że ci "obrotni" mogą wyciągnąć konkretną kasę z grantów. Przekręt z udziałem kilku pracowników naukowych uczelni, którą kończyłem, o którym było dość głośno jakiś rok czy półtora temu, nakazuje mi skłaniać się ku opcji numer dwa.
- głąby. Tak po prostu - ptasie móżdżki. Ludzie, którzy jakimś cudem zrobili magistra, następnie jeszcze większym cudem skończyli doktorat, ale najzwyczajniej w świecie są za głupi żeby przebić się w sektorze prywatnym.
Nie chce mi się dyskutować jaka dokładnie jest proporcja między tymi, którzy pracują solidnie a tymi, których opisałem powyżej, natomiast jednego poglądu będę bronić - tak długo, jak wylanie nauczyciela (czy to szkolnego, czy akademickiego) z roboty możliwe jest tylko w przypadku jakichś niewyobrażalnych nieprawidłowości, a nie dlatego że jest słaby i klienci nie są zadowoleni, tak długo edukacja musi kuleć.
Makiavel pisze:
Po wtóre marny to system edukacji na poziomie wyższym, w którym student decyduje czego chce się uczyć. Gdyby tak było nasze uniwersytety zamieniłyby się w szkoły zawodowe uczące obsługi Excela, jakiś programów do księgowania i języków obcych. Studenci uważają, że jakakolwiek wiedza nie jest im potrzebna (po co student ma znać prawo popytu i podaży skoro pewnie będzie pracował w CS,HP,Santanderze czy czymś takim gdzie o głupoty nie pytają?).
To znaczy lepiej jest, tak jak teraz, kiedy kierownik katedry czy instytutu układa program kierując się nie zapotrzebowaniem na rynku pracy, a tym czy doktor Kowalski od dwudziestu lat wykłada akurat to, czy raczej tamto?
Makiavel pisze:Poza tym z obecnym stanem mentalnym studentów już słyszę "płacę więc wymagam". Z tym, że oni nie wymagają kształcenia na najwyższym poziomie ale kształcenia zawodowego na poziomie szkoły weekendowej, w większości nie rozumiejąc, że studia to nauka uczenia się, nauka myślenia, nauka zdobywania wiedzy i informacji a nie przygotowanie do konkretnego zawodu (pomijam oczywiście pewne kierunki studiów).
Jasne, sporo jest ludzi którzy studiują jakieś zarządzanie i socjologię z europeistyką na Wydziale Gier i Zabaw, ale są też osoby które idąc na studia wiedzą czego chcą i zdają sobie sprawę że im teraz będzie ciężej, tym potem w życiu lżej. Nie chcę się wdawać w dyskusję jak dokładnie kształtuje się obecnie ta proporcją, ale z pewnością środek ciężkości przesunąłby się w odpowiednią stronę gdyby za studia trzeba było zapłacić, być może zaciągnąć kredyt. Wtedy trzeba by było siąść, przeanalizować, zastanowić się co mi ten czy inny kierunek da, jakie mam szansę na pracę w zawodzie, o ile więcej dzięki temu zarobię i po jakim czasie inwestycja w edukację mi się opłaci.
Co do drugiej części wypowiedzi - nie wiem, może są takie dziedziny wiedzy jak filozofia, gdzie twierdzenie to się sprawdza, natomiast jeżeli przyszłego lekarza uczy się jak leczyć ludzi według standardów sprzed trzydziestu lat, przyszły inżynier na laboratoriach spotyka się z technologiami, których w przemyśle nikt już dawna nie używa po czym obaj słyszą takie wyświechtane frazesy, to dla mnie brzmi to jak tania wymówka.