Pep za Heynckesa i Allegri za Conte - podczas gdy pierwszej z trenerskich roszad towarzyszyło w 2013 roku poczucie naturalnej kolei rzeczy, zmiany warty oraz ekscytacja związana ze sławą, sukcesami i charyzmą Hiszpana, to rok później w Turynie witano byłego allenatore Milanu jak kukułcze jajo, podrzucone do stolicy Piemontu z braku lepszych kandydatów, pod wplywem niezrozumiałej dla kibiców decyzji klubowego zarządu. Jednak efekty pracy obu trenerów okazały się odwrotnie proporcjonalne do oczekiwań.
Jakie wnioski możemy wysnuć z udanej jak pokazuje czas zmiany na stanowisku trenera Starej Damy, dokonanej blisko dwa lata temu, gdy Massimiliano Allegri niespodziewanie zastąpił Antonio Conte? Co kieruje włodarzami wielkich klubów podczas dokonywania roszad na stanowisku trenera pierwszego zespołu? W czym podobni są Guardiola i Antonio Conte, którzy prawdopodobnie już od przyszłego sezonu będą rywalizować o mistrzostwo Anglii? Czym jest piłkarska dialektyka? Czy Bayern Guardioli rzeczywiście jest faworytem do wygrania Champions League w tym sezonie?
Zapraszam do lektury przedostatniej części cyklu "sposób na rewanż" pod tytułem "
Piłkarska dialektyka", która jest kontynuacją tekstu "
Kairos - część trzecia".
Piłkarska dialektyka
Przepisy na porażkę
Projekt "katalońskiego" Bayernu Monachium okazuje się niewypałem - sukcesów poza własnym podwórkiem brak, a nawet w Bundeslidze, co pokazuje niedawna domowa porażka z Mainz, zdarzają się mistrzom Niemiec kompromitujące wpadki. To, co zrobił Pep Guardiola z bawarskim walcem - a na co nie zmieniając szkoleniowca zgadzają się monachijscy decydenci - woła z mojej perspektywy o pomstę do nieba, bo Bawarczycy zyskali przed trzema laty mój olbrzymi szacunek. Zacząłem patrzeć na nich jak na mistrzów, bo na to w pełni zasługiwali, a na ich postawę jak na cel, do którego Juve powinno dążyć. Jak podkreślali wówczas Beppa Marotta i Antonio Conte, Monachijczycy pokazując nam miejsce w szeregu, wyznaczyli jednocześnie kierunek, w którym - zwłaszcza pod względem ekonomicznym, ale i mentalnym - Juve powinno zmierzać, stanowiąc dla nas ważny punkt odniesienia. Okazja do ponownego zmierzenia się z tym rywalem to dla mnie jako kibica Starej Damy prawdziwe święto - przecież ze wszystkich drużyn, z którymi od momentu otwarcia nowego obiektu mierzyli się w Lidze Mistrzów Bianconeri, tylko Bayern Heynckesa potrafił zwyciężyć na Juventus Stadium. Pepowi nie udało się powtórzyć sukcesu poprzednika, co patrząc na całą jego monachijską przygodę zupełnie mnie nie dziwi: kataloński fanatyk tiki-taki nie dorasta bowiem w mojej opinii wielkiemu Juppowi do pięt.
Trzeba być prawdziwym "mistrzem", żeby ze zdecydowanie najlepszej drużyny Europy 2013 - i jednego z najgroźniejszych teamów XXI wieku - zrobić bezzębną kosiarkę, która zaledwie rok po wygraniu Ligi Mistrzów na pamiętny, przegrany rewanżowy mecz z Realem co prawda wyszła na boisko, ale na pewno nie po to, by grać w piłkę - więc być może celem Bawarczyków było skoszenie trawy na własnym obiekcie, by doskonale zmotywowani Królewscy mogli zaprezentować wszystkim zgromadzonym cel gry w piłkę: strzelanie bramek - skuteczność w ataku, determinację w obronie i będące ich wypadkową końcowe zwycięstwo. Poszukiwany na forum JuvePoland przed trzema laty sposób na Bayern zadziwiająco szybko znalazł Guardiola: w 12 miesięcy zmienił mentalność zawodników tak, że przestali rozumieć, po co profesjonalnie uprawa się ten sport. Dążąc do ich - swoiście pojmowanego - "rozwoju", namieszał im w głowie tak, że w ciągu jednego roku zniknęły cechy, które zaprowadziły ich na sam szczyt. W ich miejsce pojawiła się sztuka dla sztuki, niezliczone kombinacje tego samego, wyeksploatowanego tematu i chaos - "perfekcyjna guardiologia"
Piłkarze Bayernu usłyszeli, że mają grać "pięknie" w szczególnym, katalońskim rozumieniu tego słowa, że jakiś trening bez piłki - i jakieś zwycięstwa jako najważniejszy cel profesjonalnego uprawiania futbolu - to herezja: liczy się posiadanie piłki, zabijanie radości, boiskowej fantazji i spontaniczności w imię powielania obcych Niemcom schematów i granie tak, jak kiedyś Barcelona, zaprzeczając przy tym własnej tożsamości. Bawarskie hasło "Mia San Mia" nabrało szczególnego, niespotykanego wcześniej w Monachium znaczenia. W przegranych półfinałach z Realem i Barceloną to Bayern miał wyraźną przewagę w posiadaniu piłki - kolejno na poziomie 72%, 69%, 55% i 54% - i niewiele z tego wynikło. Dla porównania ekipa Heynckesa, rozbijając Barcę dwa lata wcześniej 7:0 w dwumeczu, znacznie ustępowała Katalończykom pod względem posiadania piłki: Barcelona straciła siedem goli, będąc przy piłce przez 66% czasu gry w pierwszym meczu i 60% w drugim. Ciężko jednak za zmianę podejścia - i rezultatów - winić trenera, którego styl i sposób gry jest od lat doskonale znany. Ciężko oskarżać Pepa o to, że pozostał w Bawarii tym, kim był wcześniej - idealistą, zapatrzonym w jeden sposób gry, którego - cytując klasyka - żadne krzyki i płacze nie przekonają, że białe jest białe, a czarne jest czarne.
Herr Guardiola sam się nie zatrudnił: to Bawarczycy Bawarczykom zgotowali ten los i życzę im szczerze, by Juve okazałym zwycięstwem skróciło im tę męki, to kiszenie się w przeterminowanym i niestrawnym sosie. TIki-taka - mimo wszystkich "innowacji" Pepa opartych na tej samej, oklepanej podstawie - jest jako cel sam w sobie nieskuteczna, w bawarskiej interpretacji Pepa mocno przekombinowana i nudna jak flaki z olejem, nawet Barcelona Luisa Enrique nie grała tego, co team Guardioli, dobijając Juve akcjami z kontry, a nie bezsensownym, niekończącym się wymienianiem mikropodań, wątpliwą sztuką dla sztuki. To już było, wszyscy to znamy - słabsi rywale, co pokazuje Bundesliga, nie potrafią z reguły znaleźć sposobu na pokonanie Bawarczyków (prędzej z powodu własnych słabości, skuteczności duetu Lewy - Müller i klasy części piłkarzy Die Roten niż "awangardowych" pomysłów Pepa) ale posiadając wystarczającą ilość determinacji, umiejętności technicznych i dobrego trenera można rzekomo po bawarsku "odnowioną" - a moim zdaniem chaotyczną i jałową - tiki-takę ośmieszyć i - miejmy nadzieję - raz na zawsze odesłać do lamusa. Tam, gdzie moim zdaniem jest od początku miejsce takiego stylu gry, a gdzie powinien trafić najpóźniej dwa lata temu, po rozbiciu porażająco słabego, odtwórczego, wolnego jak mucha w smole i do bólu przewidywalnego Bayernu przez grający skuteczną piłkę i zdeterminowany - jak rzadko kiedy wcześniej - Real Ancelottiego, który jako trener nigdy z Bayernem nie przegrał.
Winnym porażki i notorycznych za trenerskiej kadencji Hiszpana problemów z kontuzjami okrzyknięto świetnego fachowca, wieloletniego klubowego lekarza Bayernu. To on zebrał baty za naiwne podejście Pepa: trening wyłącznie z piłką wprowadzano w Katalonii przez dwie dekady, minęły lata, nim z mieszanki ofensywnego stylu Cruyffa, podstaw holenderskiego futbolu totalnego Rinusa Michelsa i drobiazgowego planowania van Gaala wyłoniła się tiki-taka - i dziś już nikt z wielkich tak grać nie próbuje, poza Bayernem z ostatnich lat. Barcelona dobiła mistrzów Włoch i Niemiec kontrami, przyspieszeniem i boiskową wyobraźnią, genialną intuicją Messiego, skutecznością tercetu MSN, a nie wymienianiem mikropodań. Barcelona to drużyna mistrzów, która nie przestała się rozwijać - nie straciła z oczu tego, co jest esencją i duchem sportu: rozwoju przez rywalizację, doskonalenia w walce umiejętności, wprowadzania zmian, koniecznych, by grać coraz lepiej. Nie zapomnieli podstawowego credo każdego sportu: "citius, altius, fortius - szybciej, wyżej, mocniej!". Co robił w Bayernie przez dwa lata Guardiola? Kisił się we własnym sosie, jak równie uparty Antonio Conte w Turynie pod koniec swojej trzyletniej - i z perspektywy czasu, o jeden rok za długiej - kadencji.
Piłkarska dialektyka
Conte, tak jak Guardiola, szukał winnych wszędzie dookoła, nie dostrzegając przy tym w sobie przyczyn kolejnych niepowodzeń w europejskich pucharach. Wypowiedzi Conte cechował silny resentyment, poczucie krzywdy (braku pieniędzy na wzmocnienia?), oblężonej twierdzy, przekonanie, że wszyscy są przeciwko niemu, jednym słowem zachowanie ubogiego krewnego europejskiej elity, który ma do wszystkich o wszystko pretensje. Massimiliano Allegri pod względem stylu wypowiedzi, ale i taktycznej elastyczności często udowadniał, że jest całkowitym zaprzeczeniem wieloletniego kapitana Juve. Nadchodząca w Bayernie zmiana trenera jest gwarancją poprawy atmosfery w drużynie i zdecydowanie bardziej pragmatycznego, trzeźwego podejścia, wolnego wreszcie od jałowego idealizmu ery Guardioli, który - mimo ciągłych kombinacji i ciągle nowych wariacji na ten sam oklepany, tiki-takowy temat - prochu w Bayernie nie wymyślił. "Rozwój" według Pepa to wprowadzanie totalnego chaosu w taktyce zespołu, próbowanie 10 różnych ustawień na przestrzeni dziesięciu spotkań, szukanie na siłę nowych pozycji dla zawodników, które - czasem udane - nie tyle zwiększa niepewność w szeregach przeciwników, co wprowadza nieład w grze samego Bayernu. Efektem szaleństw Guardioli jest oglądane w ostatnim czasie zwrócenie się ku najprostszym środkom, jak atakowanie piątką w pierwszej linii (słynne już bawarskie 2-3-5) i wreszcie coraz częstsze - na szczęście dla Bawarczyków - nie przeszkadzanie piłkarzom w robieniu tego, co potrafią i jak potrafią to robić.
Hiszpan, kisząc się w niemieckim sosie, wraca de facto do punktu wyjścia: doprowadził do takiej "perfekcji" organizację gry, że najbardziej zaawansowaną metodą FCB na zwycięstwo jest obecnie... "dograj do Lewego, zawsze coś tam ustrzeli", wymiennie z "...i wtedy Robben złamie do środka albo piłka pod nogi Müllera spadnie no i będzie cacy". Pep trzymając się swojej pozycyjnej "religii" kombinował przy tym tak uparcie i tak często, irytując tym na dłuższą metę zarówno kibiców, jak i swoich - niezwykle ważnych dla drużyny, a odchodzących rok po roku - piłkarzy, że wotum nieufności wobec Hiszpana zgłosili kolejno Luiz Gustavo, Mario Mandžukić, Toni Kroos, Xherdan Shaqiri i Bastian Schweinsteiger, opuszczając rozbujany i prący przed siebie w mniemaniu Pepa i jego wyznawców, a tak naprawdę stojący w miejscu okręt. W nauce pływania pierwszą zasadą jest "nie panikuj, nie wykonuj gwałtownych, chaotycznych ruchów, bo pójdziesz na dno tym szybciej, im energiczniej będziesz się przed tym bronił" - taktyczne szaleństwa w wykonaniu Pepa w połączeniu z mizernym talentem motywacyjnym i histeryczną reakcją po utracie pierwszej bramki na Camp Nou doprowadziły do katastrofy w półfinałach obu ostatnich edycji Ligi Mistrzów. Dla fanów Guardioli wprowadzane w tym roku zmiany będą dowodem jego geniuszu, bo wreszcie pozwala zagrać Boatengowi długą piłkę bez bawienia się w mozolne układanie boiskowych trójkątów i ciągłą wymianę podań, bo przewaga w posiadaniu piłki przez Bayern nie jest już za każdym razem tak wyraźna. Dla mnie to dowód na to, że po części zrozumiał swój błąd, ale ciągle nie ma do zaproponowania niczego nowego - stosuje po prostu stare jak świat i proste jak drut metody - raz laga na Lewego, raz kiwki i dośrodkowania Douglasa Costy, a innym razem drybling + teatrzyk Robbena i liczenie na precyzyjne uderzenie Alonso czy Alaby z rzutu wolnego. Wymienność pozycji jest dobra, o ile nie staje się celem samym w sobie. Tymczasem efektem Pepowej szamotaniny i dążenia do "perfekcyjnego chaosu" jest modelowy obraz gry zespołu prowadzonego przez początkującego szkoleniowca, którego warsztat ogranicza się do najprostszych, powszechnie znanych, powielanych w nieskończoność schematów. Przy dobrej organizacji defensywy rywala, boiskowa skuteczność "perfekcyjnego" FC Hollywood Guardioli jest taka, jak w niedawnym meczu z Bayerem Leverkusen: niezła, ale na pewno nie wybitna drużyna z Bundesligi, świetnie ustawiona taktycznie ze sprawnie zorganizowaną obroną jest w stanie pozbawić Bayern wszystkich atutów. Taki sam klincz oglądaliśmy przed rokiem w półfinale z Barcą przez lwią część pierwszego spotkania - dlatego sądzę, że końcówka zbliżającego się wielkimi krokami, rewanżowego meczu z Bayernem może być rozstrzygająca dla losów rywalizacji - o ile od początku, mądrze ustawieni, zagramy swoje, nie wystraszymy się przeciwnika i unikniemy błędów z pierwszego meczu.
Taką bezradność, nerwowość i kiszenie się we własnym sosie znamy niestety także z własnego podwórka. Przed kilkoma laty Antonio Conte wyraźnie zatrzymał się w rozwoju, nie potrafił nauczyć swoich piłkarzy niczego nowego, a tym samym również progres drużyny był żaden. Pablo1503 stwierdził: "
Być może Antonio to trener, który nie przekroczy pewnego poziomu. Potrafi zrobić "coś z niczego", ale nie potrafi sprawić, żeby to "coś" weszło na jeszcze wyższy poziom". Również zdaniem redaktora delarudiego "
Juventus potrzebował odetchnąć świeżym powietrzem i przy Allegrim to się udaje. Ja bym naszą sytuację porównał do Interu Mediolan z okresu 2006-2010. Był Mancini - wygrał wszystko we Włoszech. Przyszedł Wielki Mou i zdobył Europę". Rzeczywiście - rotując trenerami, można osiągnąć często więcej, niż kurczowo trzymając się szkoleniowca, któremu skończyły się pomysły i sukcesy, a panująca w zespole atmosfera pozostawia wiele do życzenia. Modelowym przykładem może być tu zarówno Juve z końca kadencji Conte, jak i Real późnego Mourinho, a także Chelsea pod koniec drugiego pobytu The Special One w Londynie. Roman Abramowicz wie zresztą najlepiej, ile daje zmiana trenera nawet w trakcie sezonu: oba finały Champions League The Blues osiągnęli pod wodzą trenerów "tymczasowych", którzy nie przeszkadzali piłkarzom w grze - co okazało się w 2012 (i prawie okazało się w 2008) najlepszą receptą na sukces. Pytanie, w jakim stopniu do tych lekcji stosuje się obecnie Guardiola: w końcu ostatnimi spotkaniami, w jakich prowadził swoją Barcelonę w Lidze Mistrzów był przegrany dwumecz z Chelsea Roberto Di Matteo, którą pół roku później rozniósł powracający na salony, doskonale wówczas zorganizowany Juventus Antonio Conte - dwie bramki w tamtym dwumeczu z The Blues zdobył dla Juve Fabio Quagliarella.
Nasz Antonio takimi spotkaniami zyskał sobie wśród kibiców - w tym u mnie - status niemal czarodzieja. Nic dziwnego, że po odpadnięciu już w fazie grupowej LM i nieudanej kampanii w Lidze Europejskiej ogarnęła go frustracja, choć szkoda, że nie zachował się w kilku momentach z większą klasą. Na szczęście, koniec końców, podszedł do sprawy po męsku. Stwierdził, że nie jest w stanie, nie potrafi wycisnąć z drużyny więcej i odszedł. Podjął znakomitą decyzję: dla niego i dla nas, bo narzekań nie dało się już słuchać, a wprowadzaną przez Conte atmosferę trudno było wytrzymać. Dla mnie rezygnacja nie była ucieczką: chciał spróbować czegoś nowego, miał do tego prawo, szanuję go za to, co dla nas zrobił jako piłkarz i trener, a o niektóre wypowiedzi czy zachowania ciężko mieć do Antka pretensje - taki już jest i wątpię, by nadchodzące lata zmieniły jego osobowość. Życzę mu pracy w klubie, w którym będzie miał wszystko pod kontrolą, gdzie będzie menedżerem w angielskim stylu, do czego moim zdaniem jest w pełni predestynowany - choćby w Chelsea, którą przed ponad trzema laty wyrzucił za burtę Champions League. Conte marzy o pracy na Wyspach, może właśnie tam jest jego miejsce: jego styl gry i charakter mogą wymusić posłuch u miejscowych gwiazdek (Vidal u Conte i u Allegriego / Guardioli to dwaj różni piłkarze) i doskonale komponować się z wyspiarskim stylem gry. Słowo "zmiana" dla konserwatywnie nastawionych kibiców, idealistów i psychofanów Conte mogło brzmieć groźnie, budzić lęk, tym bardziej mając twarz nielubianego wcześniej w Turynie - i w całej biało-czarnej części Włoch - trenera. Była to jednak zmiana konieczna i jak pokazał czas - właściwa.
Takie zmiany są częścią naturalnego cyklu rozwoju każdego zespołu, którego mechanizm dobrze obrazuje heglowska dialektyka, przyporządkowująca każdej tezie (w tym przypadku stylowi trenera i prowadzonego przez niego zespołu, który często stanowi boiskowe odzwierciedlenie charakteru szkoleniowca i jego sposobu gry w czasie, gdy sam był zawodowym piłkarzem) antytezę, której potrzeba wynika z samego faktu istnienia początkowej tezy (im bardziej Conte szalał, tym bardziej konieczność dokonania zmiany stawała się oczywista - analogicznie, im więcej Guardiola wprowadza chaosu i kombinuje, tym bardziej odczuwalna jest w zespole potrzeba zmiany na trenera takiego, jak Ancelotti - całkowite przeciwieństwo Hiszpana); dopiero ich połączenie stanowi syntezę, czyli tezę wyższego rzędu (lepsza dzięki dokonaniu zmiany drużyna), która z upływem czasu również wymaga zmian (kolejnej antytezy), dążąc do osiągnięcia równowagi w grze zespołu, by ten mógł stale ewoluować, stając się coraz lepszym dzięki czerpaniu z różnych, wzajemnie uzupełniających się szkół trenerskich. Podczas gdy Guardiola doprowadził do perfekcji "usypianie" przeciwnika tysiącami mikropodań, Carlo Ancelotti zatytuował jeden z artykułów napisanych jeszcze w latach '90 "Il Futuro del Calcio: Più Dinamicità". Im bardziej Conte upierał się przy swoim, rozpracowanym już przez wszystkich stylu gry, tym silniejsza była potrzeba zmiany na trenera, którego atutem jest elastyczność i płynna zmiana pozycji, co widzimy u Allegriego w tak różnych spotkaniach, jak zeszłoroczne półfinały LM z Realem Madryt i niedawny mecz na szczycie z SSC Napoli.
Także Barcelona, wbrew opiniom złośliwych, nie trzyma się od 25 lat jednego stylu: styl Cruyffa był - jak na swoje czasy - rewolucyjny (przede wszystkim przez kompleksowość zmian, jakie legendarny Holender wprowadził w skali całego klubu), ale przy tym naiwny: Johan przed finałem LM w Atenach (1994 rok) kazał swoim piłkarzom "cieszyć się grą". Nie umiał motywować mistrzów, wolał im po prostu nie przeszkadzać w tym, co potrafią najlepiej - wyraźnie brakowało mu w takich chwilach talentu motywacyjnego i drobiazgowego planowania, którego mistrzem jest jeden z trenerskich wzorców Pepa (i w pewnym stopniu Jose Mourinho) - Louis van Gaal. U obecnego trenera Manchesteru United Guardiola został mianowany kapitanem drużyny, a Mourinho był jednym z asystentów byłego opiekuna Ajaxu. Chociaż owoce pracy Holendra nie przyniosły natychmiastowych plonów i okres 1997-2003 nie obfitował w sukcesy poza krajowym podwórkiem, to determinacja i maniakalna dbałość o szczegóły, a także konsekwentne trzymanie się swojego stylu niezależnie od wyników wywarły na Guardiolę wielki wpływ i zebrały owoc już po kilku latach, gdy sam zabrał się za trenerkę. Pep doskonale pamiętał finał, który skończył czasy naiwnego futbolowego idealizmu w stolicy Katalonii. 18 maja 1994 roku, będąca murowanym faworytem drugiego w historii finału Ligi Mistrzów Blaugrana Johana Cruyffa dostała na Stadionie Olimpijskim w Atenach na oczach 70 tysięcy widzów tak solidnego łupnia od doskonale zorganizowanego, perfekcyjnego w defensywie i umiejętnie zmotywowanego Milanu Fabio Capello (który dokonał wówczas również świetnych wyborów personalnych, stawiając przy obowiązującym wówczas limicie obcokrajowców na trio Desailly - Boban - Savicević, kluczowe dla przebiegu meczu), jak prowadzona szesnaście lat później przez równie naiwnego "trenera" Maradonę Argentyna od Niemców.
Trzeba było aż dwunastu lat bez sukcesów w LM, zmiany całego pokolenia i długofalowych efektów dwóch kadencji Louisa van Gaala w stolicy Katalonii, by Blaugrana Franka Rijkaarda znów zameldowała się w wielkim finale Ligi Mistrzów. I wciąż nie była to znana z lat 2008 - 2012 tiki-taka. Barcelona utrzymuje się w czołówce, zwycięża, bo się zmienia. Adaptuje do okoliczności. Team Luisa Enrique - o czym w finale zeszłorocznej Champions League przekonał się boleśnie Juventus, a w półfinale Bayern Guardioli - potrafi wykorzystywać zarówno proste środki (grę z kontry opanowali do perfekcji i stosowali w decydujących momentach poprzedniej, zwycięskiej kampanii) jak i cały dorobek dwóch dekad kompleksowego w skali całego klubu wałkowania Cruyffowych pomysłów. To - wraz z idącymi w parze z sukcesem wielomilionowymi inwestycjami w graczy pokroju Suareza czy Neymara, legendarną już pracą z młodzieżą a także - równie ważnymi - właściwymi decyzjami na finansowo mniejszą skalę, jak zatrudnienie bohatera z Berlina, Ivana Rakiticia czy wcześniej Jordiego Alby - czyni z niej drużynę kompletną, być może pierwszą, która wygra Ligę Mistrzów po raz drugi z rzędu. I nie będzie to, panie Guardiola, triumf tiki-taki, tylko konsekwentnej, piłkarskiej dialektyki i będącej jej konsekwencją ciągłej zmiany. Futbolowej ewolucji i mieszania ognia z wodą, łamania swoistego tabu, jakim w maniakalnie przywiązanej do mikropodań i mozolnie budowanego ataku pozycyjnego Barcelonie były jeszcze kilka lat temu dalekie wykopy i żywiołowa gra z kontry - proste i jak pokazał czas skuteczne patenty na sukces. Panta rhei, Herr Guardiola - czy we środę kolejny raz będziemy mieli do czynienia z "gorszą" wersją Barcelony Luisa Enrique, którą w pewnych elementach zdaje się w ostatnich miesiącach - z mało przekonującym skutkiem - kalkować szkoleniowiec Die Roten? Niezależnie od ofensywnej potęgi Niemców, jesteśmy Juventusem i idziemy po swoje. Parafrazując słowa wypowiedziane 2 grudnia 1805 roku pod Austerlitz przez francuskiego generała Jeana Rappa podczas decydującego ataku napoleońskiej kawalerii na elitarną, rosyjską gwardię, dowodzoną przez brata cara, wielkiego księcia Konstantego: niech wiele pięknych pań zapłacze jutro w Monachium.
Nim na murawę Allianz Areny wybiegną mistrzowie Włoch i Niemiec, spójrzmy na rywalizację obu drużyn i ich szkoleniowców z przymrużeniem oka. Zapraszam do lektury krótkiego, satyrycznego artykułu "
Vivant Professores!", opublikowanego w temacie "Massimiliano Allegri" na forum. Tekst stylizowany jest na konferencję naukową z udziałem trenerów Juventusu i Bayernu.
cykl "sposób na rewanż" - pozostałe części:
Zręczny pragmatyk kontra charyzmatyczny idealista - Max Allegri vs Pep Guardiola
Kairos - część pierwsza: Kluczowe momenty, kluczowi piłkarze i taktyka: Sposób na Bayern A.D.2016
Kairos - część druga: Punkty zwrotne i Klęska jako fundament przyszłego zwycięstwa
Kairos - część trzecia: Wykorzystane okazje i stracone szanse Juventusu, Giampiero & Luciano
Vivant Professores! - satyryczny tekst stylizowany na konferencję naukową z udziałem obecnych trenerów Juventusu i Bayernu